Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom II/Goście. — Sąsiedzi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GOŚCIE. — SĄSIEDZI.

Nazajutrz ledwie na dzień się zabierało, powrócił ekonom z miasteczka, wiozący zapasy jakich dom potrzebował. Wykupiono zastawione sreberko i inne porządki. Panna Scholastyka nie spała jeszcze i przeżegnawszy Marję, która padła znużona na łóżko, nie rozebrana i rzucała się i płakała w śnie niespokojnym; sama wyszła rozporządzić się.
Teraz, o dziwy! wszystko szło jak z płatka, ludzie służyli raźniej, ochotniej, inaczej, w niczem najmniejszej nie doznawała trudności, koni, posłańców, sług nie brakło. Czarodziejsko składało się wszystko.
Dziwna gorliwość ożywiała ludzi począwszy od starego ekonoma do chłopców dworskich; nowina ta zelektryzowała każdego i dwoiła ich.
Scholastyka patrząc na to, uśmiechała się smutnie, jak nigdy w przeciwnościach, było coś upokarzającego w tej sile pieniędzy, porównanej z siłą obowiązków tak niewielką!!
Słońce wschodziło jasne, wyiskrzone, świetne i świeciło na rosie pozawieszanej w trawach i liściach obficie, gdy posłaniec na zmęczonym koniu dobiegł do wrót górowskiego dworu, oddał karteczkę i u ciekł. Panna Scholastyka patrzała na to. Przyniesiono jej list. Był bez podpisu i w tych słowach:

„Mnóstwo osób wybiera się dziś do Górowa; nowina obeszła sąsiedztwo piorunem, każdy teraz chce być pierwszym i zasłużyć się. Życzym rozpatrzyć się dobrze w tych, których podły interes napędzi państwu i rozeznać ich od prawdziwych przyjaciół. Prawdziwi nie czekali wiadomości żadnej i nic nie wiedząc o tem, co ich spotyka, pospieszyliby jedynie z potrzeby serca.
Prawdziwy przyjaciel.“

List ten charakterem umyślnie zmienionym napisany, najpocieszniej wymyślony, miał tylko na celu uprzedzić o przybyciu gromadnem sąsiadów i sztuczkę im wypłatać.
Łatwo się było domyśleć, że ktoś mający się za najbystrzejszego, najdowcipniejszego, pchnął posłańca rankiem, wcześnie rozpoczynając szkodzić drugim i zasługiwać się.
Panna Scholastyka przeczytała, uśmiechnęła się i pobiegła z listem do Marji.
— Pokazuje się — mówiła w duchu — że nie czekając dłużej, dziś jeszcze oblężenie się zacznie! Doskonale! Lecz cóż za bezwstyd, co za...
Ledwie tych słów domówiła i miała wejść wewnątrz do domu, gdy ryczenie bydła zwróciło jej uwagę. Od dworu pana Kulikowicza pędzono trzodę tryumfalnie. Ekonom jechał za nią osobiście i oddał list u bramy, list pisany na bibulastym, z wielką pracą scyzorykiem ociętym papierze, w krzywej kopercie, z pieczęcią ogromną i intytulacją:
Jaśnie Wielmożnemu...
W liście tym wymawiał się Kulikowicz, że trzodę pod niebytność jego na odłogu zabrano, że nigdy w sąsiedztwie nieprzyjemności i sporów nie chciał być promotorem, że ją, zgromiwszy ekonoma, odsyła i przeprasza. Dodał nareszcie, że ufa, iż JW. krajczy potrafił ocenić postępowanie jego z sobą, pełne uszanowania i względów dla jego osoby. W dopisku krzywo i pospiesznie dodano: Domowi JW. Pana składam najgłębsze uszanowanie.
— Wczoraj czy pozawczoraj oświadczyłam mu się — śmiejąc się rzekła w duchu ciotka — teraz gotów mnie wziąć za słowo... O! mój Boże, jak-że ci ludzie podli....
Ekonom Kulikowicza miał dyspozycję czekać na odpowiedź i spytać, czyliby pan krajczy, mając gościa w domu, nie potrzebował czego?
Panna Scholastyka odpowiedziała z podziękowaniem tylko i odprawiła oficjalistę, który dawniej dumnie i krzykliwo mijał dwór krajczego, a teraz zniżał się do kolan najpokorniej.
Ranek zbiegł na przygotowaniach i porządkowaniach w domu; krajczy wstał i od dawna po raz pierwszy miał ulubioną kawę w swoim starym, srebrnym na krzywych nóżkach, podaną imbryczku. Stary na widok sprzętu tego, który mu dawne czasy przypomniał, rozpłakał się.
Marja i Scholastyka tymczasem naradzały się. Jak postąpić z natrętami, którzy nie omieszkają nadbiedz.
— Pomścim się najlepiej — zawołała Scholastyka — każdego przyjmiemy jak najgrzeczniej, dając mu nadzieję najlepszą, kołysząc go pierwszeństwem przed drugimi; jak gdybyśmy dawniejsze prześladowania komu innemu przypisywały... a potem?... Osadzim ich na koszu i niech sobie siedzą szczęśliwie.
Ja pierwsza rozpłomienię dziś serca wszystkich i raz przynajmniej w życiu pozwolę sobie słodkich oczek...
Wiesz Marjo, wyborna rzecz takie niespodziane dziedzictwo? Czego to człowiekowi teraz nie wolno?
Około dziesiątej nie dalej, wystrojony w frak granatowy z złocistemi guzikami, w podobneż spodnie, kamizelkę jedwabną i halsztuk potężny, w rękawiczkach, nowych butach, a co najdziwniejsza, z czystą chustką od nosa wyglądającą z kieszeni, nadjechał najpierwszy Kulikowicz.
W ganku spotkała go już panna Scholastyka.
— Przyjeżdżam — rzekł całując ją w rękę z przyciskiem sąsiad — wyekskuzować się, przeprosić. Te bydło.
— Wszakże odesłane, nie mamy najmniejszej pretensji, ale bardzo nam miło szanownego sąsiada... widzieć.
Szanowny sąsiad wyrósł na ćwierć łokcia, a spojrzawszy na uśmiechającą się i pełną niebiańskich nadziei twarz Scholastyki, rzekł w duchu:
— Dobra nasza! dobra nasza.
Kłaniając się więc i pogładzając włosy świeżo wodą zdrojową przymuskane, wszedł do pokoju, w nadziejach najzuchwalszych, szczęśliwy!... Spojrzał w zwierciadło, a przywykły twarz swą widzieć nie ogoloną i brudnemi gałganami otoczoną, znalazł ją promienną blaski dziwnemi, wytłumaczył sobie pięknością własną, uprzejme przywitanie.
— Wolałbym pannę Marję — rzekł — ale zobaczymy...
Ciotka wysilała się na zdradzieckie grzeczności, Kulikowicz rósł jak na drożdżach i szalał... Ściskał krajczego, który zrozumieć nie mógł, zkąd mu tak nagła przyszła czułość, przystawiał krzesła, dowcipkował, śmiał się, parskał, słowem, był tak doskonale śmieszny, że można go było wybornie za biletami pokazywać.
Czoło się jego schmurzyło dopiero, gdy pierwszy powóz zaturkotał u ganku.
Druga wizyta! Dwóch Doliwów...
Stary Doliwa w zielonym wice-mundurze z krzyżem, ogolony prześlicznie, czupryna do góry, kapelusz odwieczny w ręku, laska z ogromną gałką (prezent synowski), żabot świeży na piersiach, uśmiech w spalonych od fajki ustach. Pan Teodor cały w garderobie warszawskiej, obcisło, spięto, obciągnięto, pachnąco, wytwornie.
Włosy szczególnem staraniem utrefione, ufiksowane, popodstrzygane.
Stary kocz umyty, odświeżony. Konie w wyszwarcowanych chomątach, brązy cegłą wypolerowane; słowem jak z igły. Zobaczywszy to ciotka, położyła się prawie od śmiechu na kanapie. Doliwowie bowiem byli w istocie najzaciętszymi przywódcami wszystkich prześladowań sąsiedztwa.
— Pani — rzekł sentymentalnie Kulikowicz — ot co robią pieniądze, jacy teraz grzeczni!
— Zażartujemy i my z nich! — odpowiedziała Scholastyka.
Gość, który to poufałe zwierzenie wziął za dowód łaski, zatarł ręce i uśmiechnął się złośliwie. Drzwi się otwarły i przybyli weszli. Stary Doliwa tak po nierównej posadzce spieszył się do ucałowania rączek, tak był kordjalny, afektu pełen, że mu się przejętemu rolą swoją łzy w oczach kręciły. Scholastyka dygała, wdzięczyła się, dziękowała i brała grzeczności za dobrą monetę.
Raz tylko namarszczył się stary i młody, a to gdy ujrzeli Kulikowicza, wyświeżonego jak na Wielkanoc i już pierwej od nich przybyłego. Skłonili się sobie wzajemnie, ale z zaciętemi usty.
Teodor dumnie i szydersko, stary złośliwie, Kulikowicz filuternie.
Ciotka poszła wezwać Marji i Szarzyckiego. — Chodźcie na komedją — rzekła — już się sąsiedzi zjeżdżać poczynają... Na Boga cię proszę Maryniu, Marynieczku, kochaj wszystkich i bądź tak grzeczna, tak grzeczna, żeby każdy miał nadzieję, żeś tylko na niego czekała.
Marja rozśmiała się serdecznie.
— Chodźmy! chodźmy!
Przez czas niebytności panny Scholastyki, goście poszli przywitać krajczego i obsypali go grzecznościami. Stary płakał i ściskał powtarzając:
— Mój mości dobrodzieju! mój mości dobrodzieju!
Doliwowie udawali by byli chętnie, że o sukcesji nie wiedzą nic wcale, ale im Kulikowicz zawadzał, młody zaraz porachował się, że już z tej beczki zaczynać nie było można; ale stary raz wytkniętej przez żonę trzymając się drogi, nie opatrzył się dobrze i w chwilkę potem, gdy ciocia z najzimniejszą krwią zaczęła opowiadać o spadku, wykrzyknął:
— Doprawdy! my nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Jak to panie! kiedy wczoraj — przerwał nielitościwy Kulikowicz — Hasling w domu państwa tę nowinę zwiastował!
Stary Doliwa zakrztusił się, zapyrzył, młody drgnął na krześle, a Kulikowicz zwycięzko prychnął. Ciotka wstrzymywała się od śmiechu jak mogła i zatarła ten pocieszny epizod.
Wszakże humory Doliwów wielce za nim szwankowały i gdyby nie jątrzące i podbudzające wspomnienie miljonów, możeby się już cofnęli. Ale ciocia była tak uprzedzająca, grzeczna, tyle słodkich komplementów powiedziała im obu, krajczy tak ich wyściskał — że odwagi nabrali. Teodor zbliżył się do Marji i kołatał dowcipnemi słówkami do jej serca.
Pozostawało staremu Doliwie, wedle dyspozycji żony, od której nie ważył się, spuszczając na swój rozum, nigdy odstępować, pozostawało mu wymówić się jeszcze, na cudze karki zrzucając, z dawnych niegrzeczności i prześladowania. Począł więc kołować, chodzić, deptać i zawracać tak zręcznie, że nareszcie dopadł przedmiotu i wykrzyknął:
— O! jakże boleliśmy, o! jak cierpieli!
— Wierzym temu najzupełniej i nigdyśmy najmniej o uczuciach ich nie wątpili — zawołała Scholastyka...
Doliwa rzucił okiem radośnem na Kulikowicza, a w wejrzeniu ich taka nienawiść się odmalowała, iż najmniej biegły wyczytałby z niej grożącą w przyszłości burzę.
Zabawiwszy kilka godzin i spieszny interes wymyśliwszy, Doliwowie, uradowani wsiedli do kocza i odjechali.
Za bramą ojciec zdjął wice-mundur a włożył taratatkę płócienną, syn zamienił wytworną garderobę warszawską na bluzę domorosłą i poczęli się wzajemnie. pocieszać.
— Co za osoba pełna rozsądku, gustu, dowcipu! ta ciotka! co za kochany ten krajczy!!
— A Marja papo?
— O! wiem, że ci w oko wpadła! widzę, widzę, a i ona ci się uśmiechała!
— Zdaje mi się...
— Byliśmy najlepiej, najlepiej przyjęci...
— Oni ani na chwilę nas nie posądzali o te głupstwa...
— Widocznie...
— Ale Kulikowicz! O! łotr! poczekajno! damy my się jemu we znaki. Tak mnie skonfundował niegodziwie...
— Uważał papa, jak to grzecznie panna Scholastyka zatarła?
— Mówię ci, że to jest najgodniejsza osoba... co za takt! Słowem, interesa na najlepszej stopie. A Kulikowicz! poczekajno... kiedy ty tak, to i my wiemy co robić!... Damy ci fernepiksu!
Zaledwie przebrawszy się, na powrót siedli do kocza, spotykają Haslinga. — Gniew i śmiech razem ich bierze; a było przynajmniej śmiać się z czego.
Stary i dwóch młodych, jak śledzie na bryczce upakowani, jechali do Górowa; stroje wszystkich okazywały wielką podobania się pretensją. Stary Hasling, który się nie taił, że myślał o Scholastyce, kraśniał jasną kamizelką, chustką, zielonym frakiem, profuzją dewizek na żołądku. Młodzi pofryzowani, z polepionemi wąsami, w ciasnych butach, wydawali się jak woskowe figury, na pokaz ubrane. Szpilki sióstr paradowały na chustkach i kołnierzykach. W twarzach dwóch braci zazdrość wzajemna i milczący gniew się malował.
Spotkawszy się z Doli wami, namarszczyli; Doliwowie rozśmieli się z politowaniem.
— A! i panowie do Górowa? — rzekł stary.
— I panowie z Górowa! — zawołał Hasling.
Powitali się, jak by się pozjadać mieli.
Kulikowicz także powracał do siebie i nadszedł na to.
Wziąwszy się za boki, stanął na drodze i śmiał na głos cały.
— Co to panu? — rzekł Hasling.
— A! jak-że się nie mam śmiać! I panowie tu?... Dziś wszyscy jak do cudownego obrazu do Górowa się zjechali! Czy odpust? czy co?
Nie odpowiedziano mu nic, bryczka potoczyła się dalej.
Oczyściwszy się w ganku z pyłu i błota, weszli.
Marja pomimo jakiegoś niepokoju i smutku co ją dręczył, musiała na widok tych trzech odwiedzin uśmiechnąć się. — Ciotka trzymała się serjo i poważnie jak mogła. Pan Szarzycki patrzał i oczom nie wierzył.
— Państwo mieliście wiele miłości i szacunku w sąsiedztwie — rzekł za trzecią wizytą do Scholastyki — wszyscy spieszą dzielić ich szczęście i winszować.
— Jak pan widzisz — odparła ciocia — bardzośmy szczęśliwe z sąsiedztwa!
Haslingi udawali jak umieli, że nic o żadnym wypadku nie wiedzieli, odmalowali swe odwiedziny jako dawne należne uszanowanie dla domu, który czcili wysoce.
— Jesteśmy o tem najmocniej przekonane.
Hasling przysiadł się do ciotki, dwaj panicze oblegli Marją: rzucając na siebie zjadliwe i pełne wzgardy spojrzenia. Ale Marja znużona wyjść musiała i rzucić ich na pastwę krajczemu, który usadowiwszy na kanapie zajął rozmową o swoim lesie i masztowych sosnach w nim obfitujących. Scholastyka zaś tak niezmordowanie, serdecznie starego uściskała Haslinga, że pod koniec rozmowy wdowiec najpewniejszy był, iż serce jej posiędzie bez najmniejszej trudności. Wyciągnąwszy więc kołnierzyki wysoko i potarłszy bokobrodów, począł już spokojny bawić dla przyzwoitości pana Szarzyckiego i trochę go badać.
Miano objad podawać, gdy koczobryk panów Pokotyłów, spóźnionych z powodu złamania sztelwagi, którą dorabiać musiano, ukazał się w ulicy.
Spotkali się oni w drodze z Doliwami i Kulikowiczem i prawie pokłócili.
— Osobliwsza rzecz! — zawołał nieumiarkowany Doliwa — jak teraz wszyscy się ciągną do Górowa.
— Prawda, że to osobliwość! — odparł Pokotyło. — Panowie już wracają, rano wstali! Cha! cha! Jak to fortuna wszystko zmienia! A dawniej co to się wyrabiało w kościele?...
— Pan Fabjan najlepiej to wie!...
— Nie lepiej od pana Teodora.
— Osądzą to w Górowie...
— Osądzą...
— Życzym sukcesów! szczęśliwej drogi!
Dalej spotkał ich i zatrzymał Kulikowicz, ale nie śmiechem już, tylko gniewem.
— I oni jadą! i oni jadą! — zawołał — to już dziś cały świat będzie w Górowie.
— Cóż to, waćpanu tylko wolno? — spytał porucznik. — Przecież nie myślisz w swoim długu tradować Scholastyki i Marji!
— Kto wie komu co przypadnie!... A pośpieszajcie, bo tam i Haslingi już siedzą! Żywo, żywo, żeby panny nie pouciekały.
W dość złym humorze Pokotyłowie zajechali, ale Scholastyka niezmordowana w grzecznościach, potrafiła obu rozruszać.
Przy objedzie, po kilku wina kieliszkach, porucznik rozjątrzony niegrzecznością Doliwów i Kulikowicza, wyprowadził na scenę dawne niegrzeczności, zwalając je na nich. Haslingi potwierdzali, zostawiając sobie na później złożenie winy choć w części na Pokotyłów.
— Państwo nie wiedzą co to są za ludzie ci Doliwowie? — rzekł animując się porucznik. — Ludzie niebezpieczni!
My najlepiej ich znamy, żyjąc w jednej wsi, panu Bogu wiadomo, co od nich doznajemy... Jeżdżą koczem i chomąty w brązach, a długi przez wierzch głowy. Sama całym domem kręci, męża za nos wodzi, na panią choruje, mąż tylko fajkę pali pod piecem i słucha co mu każą. Syn próżniak, Warszawianin, świszczypałka.
— Niby to ma talenta — dodał pan Fabjan — młóci po fortepianie, ale kiedy przyjdzie do tańca zagrać, taki bez mojej muzyki się nie obejdzie. Mógłbym przekonać, bo Janek zawsze z floterwersem jeździ i gdyby państwo pozwolili...
Ciotka zajadała swój śmiech chlebem, a pan Fabjan schował muzykalny popis na drugi raz.
Zalecania się najpocieszniejsze i obmowy niepohamowane i objad i po objedzie zajęły. Pokotyłowie nagradzając sobie późne przybycie, najdłużej zabawili.
Haslingowie nie chcąc ich zostawić póty siedzieli, póki i tamci nie ruszyli się do wyjazdu. Komedja panny Scholastyki zaczynała ją nawet utrudzać, a pan krajczy i Szarzycki poszli spać, nie mogąc końca jej doczekać.
Nareszcie poglądając jedni na drugich, mnąc czapki w ręku, Pokotyłowie pożegnali i odjechali. Za nimi Haslingi. Można było odetchnąć.
Kulikowicz na grobli do dworu wiodącej stając, oczekiwał ich z nowymi żartami i przycinki. Tem zaś zjadliwiej szydził, im bardziej był niespokojny z powodu przeciągnionych odwiedzin.
Pożegnano się wcale niegrzecznie i każdy do domu pospieszył; każdy w najróżowszym zresztą humorze i najlepszych nadziejach.
Intrygi tylko wszyscy zarówno zdawali się obawiać. Zaledwie w domu każdy począł rozmyślać głęboko nad tem, jakby drugich usunąć i pozbyć się współzawodnictwa.
Marja cały dzień oczekiwała Seweryna.
Mimowolnie sąsiedzi się wygadali, że był u państwa Doliwów, kiedy pan Hasling przybył tam z wieścią niespodzianą.
A więc wiedział o szczęśliwym wypadku?
— Przybieży, przyjedzie podzielić się naszą radością — mówiła w sobie Marja dzień cały.
I każdy turkot powozu, każde drzwi odemknięcie, odwracało jej spojrzenie, omylało ją nadzieją próżną przybycia Seweryna. Nareszcie całe sąsiedztwo przesunęło się wystawując na śmiech politowania, z pospiechem niepojętym biegąc dnia jednego tam, gdzie od lat kilku nie bywał nikt; wieczór się zbliżał, Seweryna nie było.
Marja musiała powiedzieć sobie: — Nie przyjedzie! — I dodała: — A... więc jutro!
Ale i jutro całe przeszło na rozmowach z panem Szarzyckim, porządkowaniu i oczekiwaniu. Tylko pani Doliwowa uznała za słuszne swoją przytomnością Górów zaszczycić.
Jakże była miluchna, czuła i słodziutka dla Scholastyki, z jak macierzyńskiemi uczuciami dla Marji! to się opisać nie daje. Jej pargaminowa, pomarszczona twarz, wiecznie łagodnie się uśmiechająca, tym uśmiechem kłamanym, co nikogo nie uwodzi, i tego dnia jeszcze heroiczniejszą anielską oddychała słodyczą.
Jej usta zacięte, ciągle się ku uszom przeciągały, a płowy wzrok wygasłych oczu latał na szpiegi...
Odwiedziny nie były daremne. Przebiegła kobieta wzięła do serca co jej Teodor mówił o pierwszeństwie Seweryna w tym domu. Nic nie odpowiedziawszy na to synowi, pojechała osnuwszy projekt wygadania w pół cicho pannie Scholastyce wszystkiego, co tylko najzjadliwszego na niego w sąsiedztwie chodziło.
O kimże źle nie mówią? Jedno słówko wyrzeczone rośnie jak lawina w górach szwajcarskich i wzrasta w olbrzymią plotkę, która jak lawina!! — zasypuje czasem całe familje i niszczy na wieki spokój całych rodzin. W sąsiedztwie chodziły dwa tłumaczenia procesu Seweryna z hrabią z powodu Anusi i odwiedzin świeżych w Śliwinie, ze sławną mistyfikacją, przerobioną do niepoznania.
Pani Doliwowa zgrabniutko naprowadziła rozmowę na Seweryna i poczęła naprzód wychwalać jego rodziców z uczuciem głębokiem.
— Co też to byli za zacni ludzie! w jakiej z nimi żyliśmy przyjaźni. Sama... anioł dobroci i poświęcenia! A jak wychowali to dziecię, z jakiem staraniem, troskliwością i ofiarami! Nic ich dla dopięcia celu tego nie kosztowało. To też — dodała głębiej jeszcze z uczuciem wzdychając — stracili wszystko. Ale mieli pociechę doczekać się owocu swych starań w synie, który jest młodzieńcem pełnym nadziei.
— Cóż to się jej stało? — pomyślała Scholastyka — że go chwali?
Ale zaraz dodała pani Doliwowa:
— Jakże mnie martwi, że zdaje się schodzić z dobrej drogi...
— Jesteśmy u celu... rozumiem — pomyślała ciotka. Marja była tuż blisko, i zdaje się, że rozmowę wymierzono, aby ją i ona słyszała, a choć dalszy ciąg opowiadania półgłosem i w sposobie zwierzenia się nastąpił, nie mogła nie słyszeć go, ujęła tuż bliską robotę Marja, której uwaga imieniem już Seweryna obudzoną została.
Opowiadanie jejmości, chociaż tyczyło się w części znanego wypadku wszakże tłumaczyła go dla górowskich mieszkańców wcale w nowy sposób; a choć nie mieli ochoty wierzyć w prawdę słów kochanej sąsiadki — któż z nas mimowolnie nie ulega często złemu, jakie się o uszy jego o osobach najdroższych mu obija?
— Wielka szkoda chłopca — mówiła sąsiadka — przez przywiązanie dla jego rodziców, mogę powiedzieć, obchodzi mnie jak własne dziecko... Ten hrabia go zgubi.
Już i pierwsza sprawa nie była całkiem czysta — rzekła potrząsając głową i z cicha niby, a tak mierząc głos, żeby niby nie dla Marji mówić, a przecie dać się jej słyszeć. Ta Anusia nie była na nieszczęście obojętną. Ale tego rodzaju fantazje w jego wieku się przebaczają. Ludzie to okrywali i ja sama najpierwsza ekskuzowałam go jak mogłam, ale między nami mówiąc, miał się do tej tam Anusi. Była u niego we dworze i nie wyśmienicie wyszła... No! ale to zawsze wybaczone młodemu i rzuconemu tak bez opieki, bez przewodnika.
Biedny chłopiec! To gorzej, że teraz się zaprzyjaźnia z hrabią... A wiadomo co za jeden nasz pan Śliwiński! Sodoma i Gomora u niego! Seweryna tam ciągną, poją, a w takiem towarzystwie wiadomo, że nie do czego dobrego się idzie. Pani słyszała co się zdarzyło, kiedy hrabia nogę zwichnął i Seweryna tam uprosił jako trochę doktora?
— Wiem tylko że pojechał — odpowiedziała zimno Scholastyka.
— Ale to wyborna komedja! Muszę pani opowiedzieć chociaż tę trochę... Ale... muszę powiedzieć, kiedy już wspomniałam, żebyś pani nie myślała, że to co jeszcze gorszego. Pokazuje się, że hrabia musiał tam podpoić swego lekarza... A jest tam (to pani zapewne wiadomo?) faworyta hrabiego, Niemka, nieszpetna dziewczyna, bezwstydna zalotnica, jak się pani zaraz przekona. Seweryn wtedy chłopiec, widać że podpojony i podjurzony, począł jej robić grzeczności, awanse. Niemce też tego tylko i potrzeba. Słowem, pani dobrodzijko, poczyna go intrygować, zaczepiać, korzystając z tego, że hrabia leży w łóżku, że zwichnięta noga i ruszyć się z niego nie może. Już nie wiem jak to tam było (tu zniżyła głos znowu), ale pan Seweryn znalazł się w jej pokoju, a co gorzej, w jej... łóżku! Uważa pani co to za paskudna kobieta!
— To być nie może! — zawołała ciotka...
— Ale jak mnie pani żywą widzi... I to jeszcze nie koniec... Hrabia dowiaduje się o tem od sług, czy od Wiły... idą i zastają go... Scena...
Panna Scholastyka powstała, chcąc przerwać opowiadanie, które ją oburzało i widząc uciekającą Marję do drugiego pokoju, w tem pani Doliwowa znowu wzdychając dodała:
— Co za szkoda chłopca! Zgubi go to złe towarzystwo! Ale to jest coś we krwi, i ojciec był także kobieciarz niepomiarkowany, tysiące miał awantur...
I z pod oka rzucając wejrzenie na pannę Scholastykę, spostrzegła sąsiadka oburzenie, zdziwienie i nieukontentowanie malujące się na jej twarzy.
Cel był dopięty, potwarz rzucona, rozmowa odwróconą została na inny przedmiot.
Marja w swoim pokoju gorżkiemi łzy płakała! Słyszała wszystko.
— A! wiem teraz dla czego nie przyjeżdża, wiem... pewnie mu weselej w towarzystwie hrabiego i panny Tekli... O! niech się bawi! nie chcę go widzieć, niech nie przyjeżdża więcej! Zapomnę o nim... wyrzeknę się go.
I płakała...
Powóz pani Doliwowej, która bardzo bolała nad tem, że się z Marja pożegnać nie mogła, wytoczył się w tej chwili z dziedzińca i ciotka weszła do pokoju. — Marja otarła szybko zapłakane oczy.
— Co ci to? — spytała Scholastyka.
— Nic ciociu! trochę głowa mnie boli.
— O i mnie także, to kochana sąsiadka rozbiła mi ją plotkami. Biedny Seweryn, wzięli go na zęby.
Marja nic nie odpowiedziała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.