Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ranek zbiegł na przygotowaniach i porządkowaniach w domu; krajczy wstał i od dawna po raz pierwszy miał ulubioną kawę w swoim starym, srebrnym na krzywych nóżkach, podaną imbryczku. Stary na widok sprzętu tego, który mu dawne czasy przypomniał, rozpłakał się.
Marja i Scholastyka tymczasem naradzały się. Jak postąpić z natrętami, którzy nie omieszkają nadbiedz.
— Pomścim się najlepiej — zawołała Scholastyka — każdego przyjmiemy jak najgrzeczniej, dając mu nadzieję najlepszą, kołysząc go pierwszeństwem przed drugimi; jak gdybyśmy dawniejsze prześladowania komu innemu przypisywały... a potem?... Osadzim ich na koszu i niech sobie siedzą szczęśliwie.
Ja pierwsza rozpłomienię dziś serca wszystkich i raz przynajmniej w życiu pozwolę sobie słodkich oczek...
Wiesz Marjo, wyborna rzecz takie niespodziane dziedzictwo? Czego to człowiekowi teraz nie wolno?
Około dziesiątej nie dalej, wystrojony w frak granatowy z złocistemi guzikami, w podobneż spodnie, kamizelkę jedwabną i halsztuk potężny, w rękawiczkach, nowych butach, a co najdziwniejsza, z czystą chustką od nosa wyglądającą z kieszeni, nadjechał najpierwszy Kulikowicz.
W ganku spotkała go już panna Scholastyka.
— Przyjeżdżam — rzekł całując ją w rękę z przyciskiem sąsiad — wyekskuzować się, przeprosić. Te bydło.
— Wszakże odesłane, nie mamy najmniejszej pretensji, ale bardzo nam miło szanownego sąsiada... widzieć.
Szanowny sąsiad wyrósł na ćwierć łokcia, a spojrzawszy na uśmiechającą się i pełną niebiańskich nadziei twarz Scholastyki, rzekł w duchu: