Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobra nasza! dobra nasza.
Kłaniając się więc i pogładzając włosy świeżo wodą zdrojową przymuskane, wszedł do pokoju, w nadziejach najzuchwalszych, szczęśliwy!... Spojrzał w zwierciadło, a przywykły twarz swą widzieć nie ogoloną i brudnemi gałganami otoczoną, znalazł ją promienną blaski dziwnemi, wytłumaczył sobie pięknością własną, uprzejme przywitanie.
— Wolałbym pannę Marję — rzekł — ale zobaczymy...
Ciotka wysilała się na zdradzieckie grzeczności, Kulikowicz rósł jak na drożdżach i szalał... Ściskał krajczego, który zrozumieć nie mógł, zkąd mu tak nagła przyszła czułość, przystawiał krzesła, dowcipkował, śmiał się, parskał, słowem, był tak doskonale śmieszny, że można go było wybornie za biletami pokazywać.
Czoło się jego schmurzyło dopiero, gdy pierwszy powóz zaturkotał u ganku.
Druga wizyta! Dwóch Doliwów...
Stary Doliwa w zielonym wice-mundurze z krzyżem, ogolony prześlicznie, czupryna do góry, kapelusz odwieczny w ręku, laska z ogromną gałką (prezent synowski), żabot świeży na piersiach, uśmiech w spalonych od fajki ustach. Pan Teodor cały w garderobie warszawskiej, obcisło, spięto, obciągnięto, pachnąco, wytwornie.
Włosy szczególnem staraniem utrefione, ufiksowane, popodstrzygane.
Stary kocz umyty, odświeżony. Konie w wyszwarcowanych chomątach, brązy cegłą wypolerowane; słowem jak z igły. Zobaczywszy to ciotka, położyła się prawie od śmiechu na kanapie. Doliwowie bowiem byli w istocie najzaciętszymi przywódcami wszystkich prześladowań sąsiedztwa.