Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I oni jadą! i oni jadą! — zawołał — to już dziś cały świat będzie w Górowie.
— Cóż to, waćpanu tylko wolno? — spytał porucznik. — Przecież nie myślisz w swoim długu tradować Scholastyki i Marji!
— Kto wie komu co przypadnie!... A pośpieszajcie, bo tam i Haslingi już siedzą! Żywo, żywo, żeby panny nie pouciekały.
W dość złym humorze Pokotyłowie zajechali, ale Scholastyka niezmordowana w grzecznościach, potrafiła obu rozruszać.
Przy objedzie, po kilku wina kieliszkach, porucznik rozjątrzony niegrzecznością Doliwów i Kulikowicza, wyprowadził na scenę dawne niegrzeczności, zwalając je na nich. Haslingi potwierdzali, zostawiając sobie na później złożenie winy choć w części na Pokotyłów.
— Państwo nie wiedzą co to są za ludzie ci Doliwowie? — rzekł animując się porucznik. — Ludzie niebezpieczni!
My najlepiej ich znamy, żyjąc w jednej wsi, panu Bogu wiadomo, co od nich doznajemy... Jeżdżą koczem i chomąty w brązach, a długi przez wierzch głowy. Sama całym domem kręci, męża za nos wodzi, na panią choruje, mąż tylko fajkę pali pod piecem i słucha co mu każą. Syn próżniak, Warszawianin, świszczypałka.
— Niby to ma talenta — dodał pan Fabjan — młóci po fortepianie, ale kiedy przyjdzie do tańca zagrać, taki bez mojej muzyki się nie obejdzie. Mógłbym przekonać, bo Janek zawsze z floterwersem jeździ i gdyby państwo pozwolili...
Ciotka zajadała swój śmiech chlebem, a pan Fabjan schował muzykalny popis na drugi raz.