Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jesteśmy o tem najmocniej przekonane.
Hasling przysiadł się do ciotki, dwaj panicze oblegli Marją: rzucając na siebie zjadliwe i pełne wzgardy spojrzenia. Ale Marja znużona wyjść musiała i rzucić ich na pastwę krajczemu, który usadowiwszy na kanapie zajął rozmową o swoim lesie i masztowych sosnach w nim obfitujących. Scholastyka zaś tak niezmordowanie, serdecznie starego uściskała Haslinga, że pod koniec rozmowy wdowiec najpewniejszy był, iż serce jej posiędzie bez najmniejszej trudności. Wyciągnąwszy więc kołnierzyki wysoko i potarłszy bokobrodów, począł już spokojny bawić dla przyzwoitości pana Szarzyckiego i trochę go badać.
Miano objad podawać, gdy koczobryk panów Pokotyłów, spóźnionych z powodu złamania sztelwagi, którą dorabiać musiano, ukazał się w ulicy.
Spotkali się oni w drodze z Doliwami i Kulikowiczem i prawie pokłócili.
— Osobliwsza rzecz! — zawołał nieumiarkowany Doliwa — jak teraz wszyscy się ciągną do Górowa.
— Prawda, że to osobliwość! — odparł Pokotyło. — Panowie już wracają, rano wstali! Cha! cha! Jak to fortuna wszystko zmienia! A dawniej co to się wyrabiało w kościele?...
— Pan Fabjan najlepiej to wie!...
— Nie lepiej od pana Teodora.
— Osądzą to w Górowie...
— Osądzą...
— Życzym sukcesów! szczęśliwej drogi!
Dalej spotkał ich i zatrzymał Kulikowicz, ale nie śmiechem już, tylko gniewem.