Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zabawiwszy kilka godzin i spieszny interes wymyśliwszy, Doliwowie, uradowani wsiedli do kocza i odjechali.
Za bramą ojciec zdjął wice-mundur a włożył taratatkę płócienną, syn zamienił wytworną garderobę warszawską na bluzę domorosłą i poczęli się wzajemnie. pocieszać.
— Co za osoba pełna rozsądku, gustu, dowcipu! ta ciotka! co za kochany ten krajczy!!
— A Marja papo?
— O! wiem, że ci w oko wpadła! widzę, widzę, a i ona ci się uśmiechała!
— Zdaje mi się...
— Byliśmy najlepiej, najlepiej przyjęci...
— Oni ani na chwilę nas nie posądzali o te głupstwa...
— Widocznie...
— Ale Kulikowicz! O! łotr! poczekajno! damy my się jemu we znaki. Tak mnie skonfundował niegodziwie...
— Uważał papa, jak to grzecznie panna Scholastyka zatarła?
— Mówię ci, że to jest najgodniejsza osoba... co za takt! Słowem, interesa na najlepszej stopie. A Kulikowicz! poczekajno... kiedy ty tak, to i my wiemy co robić!... Damy ci fernepiksu!
Zaledwie przebrawszy się, na powrót siedli do kocza, spotykają Haslinga. — Gniew i śmiech razem ich bierze; a było przynajmniej śmiać się z czego.
Stary i dwóch młodych, jak śledzie na bryczce upakowani, jechali do Górowa; stroje wszystkich okazywały wielką podobania się pretensją. Stary Hasling, który się nie taił, że myślał o Scholastyce, kraśniał jasną kamizelką, chustką, zielonym frakiem, profuzją dewizek na