Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mając się drogi, nie opatrzył się dobrze i w chwilkę potem, gdy ciocia z najzimniejszą krwią zaczęła opowiadać o spadku, wykrzyknął:
— Doprawdy! my nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Jak to panie! kiedy wczoraj — przerwał nielitościwy Kulikowicz — Hasling w domu państwa tę nowinę zwiastował!
Stary Doliwa zakrztusił się, zapyrzył, młody drgnął na krześle, a Kulikowicz zwycięzko prychnął. Ciotka wstrzymywała się od śmiechu jak mogła i zatarła ten pocieszny epizod.
Wszakże humory Doliwów wielce za nim szwankowały i gdyby nie jątrzące i podbudzające wspomnienie miljonów, możeby się już cofnęli. Ale ciocia była tak uprzedzająca, grzeczna, tyle słodkich komplementów powiedziała im obu, krajczy tak ich wyściskał — że odwagi nabrali. Teodor zbliżył się do Marji i kołatał dowcipnemi słówkami do jej serca.
Pozostawało staremu Doliwie, wedle dyspozycji żony, od której nie ważył się, spuszczając na swój rozum, nigdy odstępować, pozostawało mu wymówić się jeszcze, na cudze karki zrzucając, z dawnych niegrzeczności i prześladowania. Począł więc kołować, chodzić, deptać i zawracać tak zręcznie, że nareszcie dopadł przedmiotu i wykrzyknął:
— O! jakże boleliśmy, o! jak cierpieli!
— Wierzym temu najzupełniej i nigdyśmy najmniej o uczuciach ich nie wątpili — zawołała Scholastyka...
Doliwa rzucił okiem radośnem na Kulikowicza, a w wejrzeniu ich taka nienawiść się odmalowała, iż najmniej biegły wyczytałby z niej grożącą w przyszłości burzę.