Maskarada w Moguncji/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Maskarada w Moguncji
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
OKO W OKO

Uczestnicy pojedynków nie czekali końca balu.
Wrócili do siebie, aby się przygotować do rozprawy. Kurt siedział w swoim pokoju, zaczytany w dziele znakomitego jenerała v. Glausewitza.
Nastał poranek; brzask zmącił światło lampy. Zapukano cicho do drzwi. Na zaproszenie weszła Różyczka, gotowa do wyjazdu.
— Dzieńdobry, Kurcie! — powitała go, wyciągając rękę. — Czy spałeś?
— Nie — odpowiedział.
— Czy sporządziłeś testament? — zapytała żartobliwie.
Odezwał się poważnym tonem:
— Moja droga Różyczko, wynik pojedynku nawet dla najlepszego szermierza i strzelca jest zawsze niepewny. A jeśli się wychodzi zwycięsko, to przygnębia myśl, że się zabiło lub zraniło człowieka.
— Słusznie, drogi Kurcie. Ale nie jestem zaniepokojona. A co się tyczy twoich przeciwników, to możesz mieć spokojne sumienie. Słyszałeś, że pragną twej śmierci.
— Ale ja ich nie zabiję.
— Proszę cię jednak bardzo, abyś dla zbytniej pobłażliwości nie narażał się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo. Powiadają, że Ravenow jest dzielnym szermierzem, a pułkownik wyśmienitym strzelcem.
— Nie troszcz się! Czuję swą przewagę.
— A moja kokardka, Kurcie? Miała być twoim talizmanem.
— Noszę na sercu — uśmiechnął się. — Zastanowiłaś się, czy zażądasz jej zpowrotem?
— To zależy, czy będę zadowolona z twego postępowania wobec wrogów, — rzekła. — Ale już pół do czwartej.
— Właśnie na tę godzinę umówiłem się z Platenem na rogu ulicy.
— A więc wyjdźmy cichaczem!
Zarzuciła przez ramię płaszcz ranny. Kurt włożył go jej na plecy; ośmielił się nawet zawiązać na szyi.
— O, Kurcie, a jeśli cię jednak trafi kula! — rzekła szeptem. Oczy jej miały wilgotny blask.
Uspokoił ją.
— Nie lękaj się, Różyczko! Chodź, powinniśmy już iść.
Opuścili pokój i dom tak cicho, że nikt ich nie słyszał. Na rogu ulicy czekał Platen w powozie; na koźle siedział służący. Przywitali się i wsiedli.
Z bocznej ulicy skręcały dwa inne powozy.
— Pułkownik i Ravenow — rzekł Platen, który z ławeczki swojej mógł dojrzeć pasażerów powozów. — Są tak punktualni jak my, ale my będziemy mieli honor przyjechać wcześniej. Henryku, nie pozwól się wyprzedzić!
Służący trzasnął z bicza na znak, że zrozumiał intencje swego pana.
Wkrótce potem minęli wrota hali. Dziesięć minut przed czwartą dotarli do browaru. Oto i park. Powóz skręcił w boczną aleję i wreszcie zatrzymał się na wolnem miejscu, otoczonem drzewami i zagajnikiem. Wysiedli.
Niebawem nadjechały pozostałe powozy. Przywitano się poważnie, niemem skinieniem głowy. Służący objęli wartę, aby usunąć ewentualne przeszkody. Lekarz wyciągnął instrumenty i opatrunki.
Kurt rozesłał pled na ziemi, pod starym dębem.
— Czy nie zechcesz tu stanąć, Różyczko? — zapytał. — Trawa wilgotna; tu jest sucho i stąd będziesz mogła się przyglądać.
— Dziękuję ci — rzekła, stając na pledzie i opierając się o drzewo.
Platen i Golzen zbadali plac. Golzen podszedł do powozu Ravenowa i przyniósł tureckie szable.
— Idź, drogi Kurcie, — rzekła szeptem Różyczka. — Ravenow już czeka.
— Czy zniesiesz widok krwi? — zapytał stroskany.
— Przypuszczam; nie będzie to twoja krew.
Ravenow stał nad szablą, którą Golzen położył na ziemi. Kurt podszedł do drugiej. Zbliżyli się pułkownik i adjutant, świadkowie walki. Przy nich stał major v. Palm. Jako arbiter był obowiązany zaproponować pojednanie. Podszedł do przeciwników i zapytał:
— Pozwolą panowie, że powiem słówko?
— Pozwalam — oświadczył Kurt.
— Ale ja nie! — krzyknął Ravenow. — Zostałem ciężko znieważony. Nie traćmy słów na próby pojednania.
— A więc nic więcej dorzucić nie mogę. Byłem gotów wysłuchać pana majora. Proszę to wziąć pod uwagę — powiedział Kurt.
— Tchórzem jest każdy, kto oświadcza, że gotów odstąpić od pojedynku, — rzekł Ravenow, podnosząc szablę. — Zaczynamy!
Kurt podniósł swoją. Obaj sekundanci wyciągnęli szpady i stanęli u boku swoich klientów. Walka mogła się rozpocząć na znak dany przez majora v. Palma. Naraz usłyszano głos Różyczki:
— Poczekajcie jeszcze chwilę, panowie. Zanim się rozpocznie, muszę zapytać podporucznika Ravenowa, czy wciąż jeszcze twierdzi, że mnie odprowadził do domu?
Ponieważ oczy obecnych skierowały się na niego, zmuszony był odpowiedzieć. Rzekł szyderczo:
— Dam odpowiedź szpadą. Na takie pytania odpowiada się tylko krwią!
Obaj przeciwnicy zajęli stanowiska. Kurt stał spokojny i opanowany. Ravenow zagryzał wargi; nozdrza mu lekko drgały. Chwila była poważna.
Major podniesieniem ręki dał znak do rozpoczęcia.
Ravenow natarł odrazu tak gwałtownie, jakgdyby miał przed sobą słonia. Aliści Kurt z łatwością odparował ten cios. Z szybkością myśli nastąpił teraz cios Kurta tak silny, że szabla wyleciała z ręki Ravenowa.
Sekundanci skrzyżowali szpady między przeciwnikami, aby Kurt nie mógł natrzeć na bezbronnego Ravenowa. Lekarz podniósł szablę i zwrócił właścicielowi, który natychmiast podjął atak.
Obie ciężkie klingi błyskały w zderzeniu. Rozległ się ostry podźwięk stali i głośny krzyk. Wydał go Ravenow. Szabla przeleciała dużym łukiem ponad placem, i świadkowie z przerażeniem ujrzeli odrąbaną dłoń na rękojeści.
Kurt opuścił szablę.
— Panie doktorze, zobacz pan, czy jeden z nas jest niezdolny do służby! Taki był bowiem warunek pana v. Ravenowa.
Przeciwnik stał znieruchomiały. Z kikuta spływał strumień krwi. Następnie zachwiał się; sekundant podparł go, aby podtrzymać. Ranny nie wydał ani jednego dźwięku. Pozwolił się ułożyć na trawie i patrzał na zranioną rękę, poczem przymknął powieki.
— No, doktorze, jakże? — zapytał Kurt.
— Ręka jest stracona — odpowiedział doktór.
— Sądzę, że warunek spotkania został spełniony?
— Tak; pan podporucznik wystąpi ze służby.
— A więc dotrzymałem słowa i mogę odejść.
— I ja także — oświadczył Platen i zwrócił się szeptem do Kurta: — Włada pan szablą jak istny djabeł! Wykazał pan zręczność wprost nie do wiary. Dużo będą mówić o tym pojedynku. Czy jest pan równie wyćwiczony w pistoletach?
— Sądzę.
— A więc nie lękam się o pana. Ale, przepraszam pana, muszę się widzieć z Ravenowem.
— Idź pan; ja bowiem podejdę do swej pani.
Kurt podszedł do Różyczki, która wyszła na spotkanie i uścisnęła obie jego ręce. Tymczasem panowie zajęli się Ravenowem. Lekarz pracował sondą i obcążkami, szukając żył. Dopiero po kilku chwilach zdołał zatamować krew i założyć opatrunek. Ravenow zgrzytał zębami z wściekłości i bólu. Spoglądał na ręce lekarza i od czasu do czasu rzucał nienawistne spojrzenia w kierunku Kurta.
— Kaleka! — jęczał. — Nieszczęsny kaleka! Pułkowniku, czy przyrzekasz, że go zastrzelisz?
— Przyrzekam! — odpowiedział pułkownik. — Nie zgodzę się na żadne pojednanie.
— Dobrze; to mnie krzepi. Doktorze, muszę się przyglądać walce; niech się pan nie sprzeciwia!
Lekarz się namyślał.
— Każde podniecenie może zaszkodzić; pozwolę panu jednak zostać. Pan v. Golzen niech pana podtrzymuje. Właściwie powinienby pan natychmiast udać się do domu.
— Toby mnie jeszcze bardziej podnieciło; zabiłoby mnie. Nie; muszę widzieć, jak ten człowiek zginie! A wówczas chętnie zrezygnuję ze swojej ręki. Nie daj mi pan czekać; zaczynajcie!
Platen przysłuchiwał się jego słowom, nie biorąc w obronę Kurta. Teraz jednak skinął na adjutanta:
— Panie kolego, jestem gotów, jeśli pan sobie życzy.
Branden skinął potakująco i obaj poszli na środek placu. Odległość wyznaczono zapomocą dwóch wetkniętych w ziemię szpad. Adjutant przyniósł szkatułkę z pistoletami pułkownika. Zauważywszy to, Kurt opuścił Różyczkę, zbliżył się, wziął jeden z pistoletów i obejrzał z miną znawcy:
— Doskonałe! Ponieważ jednak nie znam tego pistoletu, wolno mi chyba dać strzał próbny?
— Strzelaj pan! — rzekł krótko sekundant przeciwnika.
Ranny uśmiechnął się drwiąco.
Kurt nabił i obejrzał się za celem. Na dalekiej gałęzi jakiegoś dębu wisiała wielka szyszka. Kurt wskazał na nią i rzekł:
— A więc trafię w tę szyszkę.
Mierzył długo, aby wziąć dobry cel, i wypalił. Rozległo się wielogłose: — Hm! — i chrząkanie. Nie trafił w oznaczoną szyszkę, lecz w odległą o metr gałąź, która wnet runęła.
— Bogu dzięki, marnie strzela! — myślał pułkownik.
Tak samo sądzili pozostali. Platen odciągnął Kurta na bok i rzekł zatroskanym głosem:
— Ależ, na miłość Boską, drogi Ungerze, jeśli pan nie strzela lepiej, jesteś zgubiony! Pułkownik zapewnił słowem honoru Ravenowa, że zastrzeli pana bez litości.
— Niechaj spróbuje — brzmiała odpowiedź. — Przekonałem się, że ten pistolet jest istotnie doskonałej roboty.
— Jakto? Kpi pan sobie? Mimo doskonałego pistoletu, spudłowałeś.
— Wręcz przeciwnie; trafiłem dokładnie w cel. Tylko dla pozoru wskazałem szyszkę, w rzeczy samej celowałem dokładnie w punkt, w który trafiłem. Wie pan chyba, że kiedy kto oszukał przeciwnika, to już w połowie wygrał.
Ach, na Boga, jesteś pan straszliwym przeciwnikiem! — podziwiał Platen. — Nie chciałbym się bić z panem.
Obaj sekundanci nabili broń. Okryto ją chustką. Każdy z przeciwników wyciągnął po pistolecie i wrócił na stanowisko. Teraz znów nastąpiła chwila, kiedy major powinien był interwenjować.
— Moi panowie! — zaczął. — Czuję się w obowiązku...
— Spokojnie, kolego! — rzekł pułkownik. — Nie chcę słyszeć ani słowa!
Widział, jak źle Kurt strzelał. To spotęgowało jego pewność i butę.
— Ale ja proszę, aby pan major mówił, — odezwał się Kurt. — Nie należy się mordować, skoro są inne drogi wyrównania sporu. Oświadczam, że będę zupełnie zadowolony, jeśli mnie pan pułkownik poprosi o wybaczenie.
— O wybaczenie? — krzyknął pułkownik — Tylko szaleniec może tak mówić! Nie ustąpię ze swego stanowiska, gdyż dałem słowo honoru, że jeden z nas zostanie na placu. Zaczynajmy!
Ustawiono się zgodnie ze zwyczajem. Obaj przeciwnicy podnieśli broń. Kurt celował w rękę pułkownika. Miał głowę lekko schyloną w kierunku majora, co dowodziło, że z uwagą oczekuje jego komendy. Należało wyprzedzić przeciwnika. Oczywiście, nie z taką różnicą czasu, aby to mogło ujść za nieuczciwość, trzeba więc było o sekundę wcześniej spuścić kurek. Major zaczął liczyć:
— Raz — dwa — trzy!
Padły strzały.
— Panie Boże! — zawołał jednocześnie pułkownik i odstąpił o kilka kroków.
Pistolet upadł na ziemię. Lewą ręką uchwycił się za prawą.
— Ugodzony? — zapytał sekundant.
— Tak, w rękę, — jęknął pułkownik.
Lekarz podszedł i zaczął badać ranę. Potrząsnął głową i spojrzał na Kurta, który stał wciąż na stanowisku.
— Zmiażdżona, całkowicie zmiażdżona, — oświadczył, nożycami prując rękaw do łokcia. — Kula przebiła rękę, rozerwała przegub i wdarła się do przedramienia. Tu przerwała żyły i wyszła przez ubranie. Chyba upadła niedaleko stąd.
— Czy można rękę uleczyć? — zapytał ze strachem pułkownik.
— Nie, trzeba amputować.
— A zatem niezdolny do służby? — zapytał Kurt.
— Najzupełniej! — odpowiedział doktór.
— Mogę więc opuścić stanowisko — oświadczył zwycięzca.
Rzucił pistolet i odszedł. Różyczka oczekiwała go z błyszczącemi oczami. Cały świat dumy malował się w jej spojrzeniu.
— Znowu zwyciężyłeś! — rzekła stłumionym, ale radosnym głosem. — Wiedziałam, że nikt cię nie pokona. Czy naprawdę stracił rękę, drogi Kurcie?
— Tak; już nigdy nie będzie władał szablą.
— Sprawiedliwe, a przecież okropne. Idźmy stąd, Kurcie!
— Musimy czekać na Platena, droga Różyczko. Ale wsiądźmy do powozu; Platen zaraz nadejdzie.
Sekundant został chwilowo na placu. Przyglądał się lekarzowi, który pracował nożem tak, że pułkownik nie mógł się powstrzymać od krzyku.
— Ja także kaleką, ja także! — krzyczał. — Ravenowie, słyszy pan?
— Czy słyszę! — odparł Ravenow, mimo osłabienia zbliżając się, wsparty na ramieniu Golzena. — Ten człowiek jest w sojuszu z djabłem. Mam nadzieję, że licho wkrótce go wyprawi do piekła.
— Mylisz się — odpowiedział poważnie Platen. — To, co nazywasz djabłem, jest tylko doskonałem władaniem bronią. Unger jest moim przyjacielem, i nie mogę spokojnie słuchać, kiedy się po takich dowodach honoru i sprawności nadal go obraża. To on był znieważony, a jednak nie łaknął krwi. Chcieliście go co najmniej pozbawić zdolności do służby, i oto sami doznajecie tego losu.
Rzekłszy to, wrócił do swego przyjaciela. — —
— Znieruchomiałem ze zdumienia — zawołał Ravenow. — Gdybym nie był ranny, wyzwałbym tego Platena na szpady!
— Lew jest ranny, więc szczekają szakale, — dodał pułkownik. — Ale nie na tem koniec. Ach, doktorze! Co pan tnie? Czy sądzi pan, że to kotlet?
— Musi pan wytrzymać, panie pułkowniku, — odpowiedział lekarz.
— Że to też prawa ręka! — jęknął zmartwiony Ravenow. — Wyćwiczę lewą, poczem wyzwę go powtórnie. A wówczas już mi nie ujdzie!
— Niech się pan nie podnieca — prosił lekarz. — Panie v. Golzen, niech pan wsadzi podporucznika do powozu. Niech jedzie do domu. Będę u niego za jaką godzinę.
— Dla mnie — rzekł Ravenow — niema tu już nic więcej do roboty. — Z szyderczym uśmiechem dodał: — Panie pułkowniku, jestem niezdrów, czy mogę prosić o urlop?
— Idź pan! — mruknął przełożony. — Znalazłem się w tem samem położeniu i jestem wielce ciekaw, jak się ta choroba rozwinie. Postaraj się pan skończyć, panie doktorze. A może pan myśli, że to przyjemność dostać się pod pański przeklęty nóż?
Niebawem odjechały powozy, a plac znowu zaległa cisza i samotność. — —
Na rogu, gdzie ich przedtem oczekiwał, Platen pożegnał się z Kurtem i Różyczką.
— Jak pan zamierza postąpić? — zapytał. — Czy sam złożysz meldunek?
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Kurt. — Najlepiej będzie samemu zameldować. W tej chwili jestem znużony i chcę odpocząć; potem zobaczy się, co robić.
— Nie mogę się położyć; oczekuje mnie służba. Pułkownik i Ravenow będą nieobecni. Przypuszczam, że przeżyję dziś wielce niespokojny dzień. Do zobaczenia, drogi Ungerze. Polecam się, łaskawa pani!
Platen odjechał, podczas gdy młoda para doszła pieszo do willi.
Wszyscy tu jeszcze spali. Oboje weszli, przez nikogo niezauważeni. Różyczka doprowadziła Kurta aż do pokoju, gdyż tędy prowadziła jej droga. Otworzył drzwi i wszedł, a ona za nim, aby się pożegnać.
— Czy naprawdę nie wiesz, jak postąpić? — zapytała.
— Nie. Właściwie powinienem złożyć meldunek pułkownikowi, ale skoro sam brał w tem udział, więc ta droga odpada. Odpoczniemy, Różyczko, a potem się zastanowimy. Tymczasem dziękuję Bogu, że mnie ustrzegł przed śmiercią. Czy wiesz, czyja opieka mnie ocaliła? Twoja! Nosiłem bowiem talizman, który mi dałaś.
— Ach, moja kokardka! Tak, byłeś odważnym rycerzem i obroniłeś honor swej damy.
— Ale co będzie z talizmanem? Czy żądasz zwrotu?
Stanęła w ponsach.
— Zobaczymy, skoro odpoczniemy. Tak ważne rzeczy wymagają namysłu.
— Teraz jesteś naprawdę złą Rosetą! Przyrzekłaś, że rozstrzygniesz po pojedynku. Decyzja miała zależeć od przebiegu walki.
Ha, tak, — być może, że tak powiedziałam, ale czy zależy ci na pośpiechu?
— Rozumie się — odparł wesoło. — Muszę naprawdę wiedzieć, czy ten talizman zostanie wykupiony, czy nie.
— Pocałunkiem?
— Tak; pocałunkiem.
Stała przed nim taka słodka i wzruszona. Słońce zaglądało do okna i objęło ją ciepłemi promieniami. Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Drogi Kurcie, czy wiesz, że jestem z ciebie zadowolona? Naraziłeś dla mnie życie, dlatego pragnę wykupić talizman, jeśli tego sobie życzysz.
Wyjął z pod munduru kokardkę i podał.
— Oto ona, Roseto.
— A oto pocałunek.
Położyła rączki na jego plecach, zbliżyła usta do jego warg i złożyła pocałunek, krótki i ostrożny.
A, to jest pocałunek? — zapytał nieco rozczarowany.
— Myślę — roześmiała się. — Czy to było co innego?
— Był to pocałunek, ale taki, jakim się naprzykład całuje ciotkę, która ma szpetny, długi nos i kilka na nim pigmentów.
— Czy wiele ciotek całowałeś, że wiesz tak dokładnie?
— O nie, gdyż stare ciotki całuje się niechętnie.
— A kogo chętnie?
— Młode, śliczne Różyczki.
— Idźże, nie mów mi tego! Muszę cię za to ukarać. Nie chcę wcale twego talizmanu. Bierz go zpowrotem!
Schwycił szybko kokardkę, położył na stole za sobą i rzekł z poważną miną:
— Ale to nie uchodzi tak prędko!
— Cóż takiego, drogi Kurcie?
— Zwrócenie talizmanów. W tak ważnych sprawach trzeba postępować słusznie i bez egoizmu.
— Tak zawsze postępujesz. Ale o czem mówisz?
— Zapłaciłaś za talizman; skoro mi go zwracasz, jestem obowiązany oddać zapłatę.
Czuła, że serduszko jej żywiej zabiło. Było jej tak gorąco, skronie i policzki tak pałały. I naraz czerwono było przed oczami, a potem coraz to ciemniej. Czy ociemniała, czy może zamknęła oczy? Sama nie mogłaby powiedzieć. Czuła tylko rękę Kurta na swoich plecach.
— Różyczko, droga Różyczko, spójrz na mnie raz!
— Nie! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Czy jesteś zła na mnie, moja Roseto?
— O nie, drogi Kurcie! — szepnęła.
— A więc uzdrowię twoje oczy, których nie możesz podnieść.
Poczuła dwie ciepłe wargi z początku na prawem, a potem na lewem oku. Potem wpiły się w obydwa dołki w policzkach, dotknęły warg, lekko, a potem mocniej i mocniej. Wargi jego odrywały się i znów przyciskały do jej warg. Czy miała się bronić? O nie; była obezwładniona, nie mogła. Nie była również zła na niego. Teraz rozległo się ciche pytanie:
— Zła jesteś na mnie, moja Różyczko?
Odpowiedziała z głębi serca:
— Nie, Kurcie!
Całował ją wciąż i coraz bardziej, dopóki w sieni nie rozległy się kroki służącego.
Teraz otworzyła oczy, gdyż Kurt odskoczył szybko. Stał przed nią taki, jakim go jeszcze nigdy nie widziała. To nie były jego oczy, ani jego twarz, a jednak jego to twarz i jego oczy. Czy może dlatego zdawało się jej, że jej dusza przeszła do niego? Ujął ją za ręce, spojrzał głęboko w źrenice i rzekł miękko:
— Widzisz, moja droga Różyczko, to był pocałunek.
Odzyskała swobodę. Zapytała kokieteryjnie:
— Nie tak, jak się całuje ciotkę?
— Starą!
— Z długim nosem!
— I z wielu pigmentami!
Roześmieli się oboje, serdecznie ubawieni plastycznym obrazem starej ciotki. Różyczka zapomniała o pojedynku i o tem, że jest wnuczką hrabiego. Kurt zapomniał, że jego ojciec był tylko sternikiem, a wszystkiemu było winne jej miłe szczebiotanie. Różyczka pierwsza zdała sobie sprawę z rzeczywistości.
— Teraz odchodzę — rzekła, jakgdyby się usprawiedliwiając.
— O, jaka szkoda, — ubolewał, jakgdyby miał prawo żądać jej dłuższej obecności.
— Tak być musi. Dowidzenia, drogi Kurcie!
— Dowidzenia, moja droga Różyczko! Spróbuję trochę się przespać i na pewno będę o tobie śnił.
— A opowiesz mi sen?
— Chętnie! — —
Kiedy się rozstali, stanął pod drzwiami i, rękę trzymając na sercu, mówił:
— O, jakże kocham, jakże ją kocham!
A ona stała za drzwiami swego pokoju i szeptała:
— Co to było? Co ja uczyniłam! O mój Boże, tego nie mogę opowiedzieć mamie, nie, nigdy, nigdy!
Szła po swoim pokoju, dopóki wreszcie nie zapukano i dopóki nie musiała wpuścić służącej. Dziewczyna zdziwiła się wielce, że panienka już nie śpi. Zdumienie jej nie miało granic, skoro, wszedłszy do sypialni, zobaczyła, że posłanie jest nietknięte.
— Mój Boże, wcale panienka nie spała?
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Przynieś mi czekoladę, a potem wyjeżdżam.
Była godzina ósma, pora za wczesna na wizyty, kiedy służący pomógł Różyczce wsiąść do powozu.
— Do ministra spraw wojskowych — rzuciła stangretowi.
Powóz ruszył, podczas gdy Kurt śnił najpiękniejsze marzenia, które miał później opowiedzieć Różyczce. — —
Jego Ekscelencja nie przyjmował jeszcze. Trzeba było czekać — stangret na ulicy, a Różyczka w salonie, służący bowiem nie ośmielił się zostawić jej w przedpokoju.
Skoro minister wstał, zameldowano mu, iż domaga się rozmowy z nim niejaka panna Sternau tak natarczywie, że ośmieliła się niepokoić Jego Ekscelencję o tak wczesnej porze. Minister znał dobrze to nazwisko. Ubrał się czem prędzej i wyszedł do niej.
Służący w przedpokoju słyszał długie opowiadanie interesantki, po którem nastąpiła ożywiona rozmowa. Panna Sternau opuściła gabinet ministra z twarzą rozpromienioną radością i zwycięstwem. Jego Ekscelencja zaś kazał natychmiast sprowadzić podporucznika Platena z huzarów gwardji.
Kiedy Różyczka wróciła do domu, zastała domowników przy śniadaniu. Dziwiono się, że tak wcześnie wyjechała. Gdy wyznała, że była u ministra, zasypano ją tak żywemi zapytaniami, że musiała opowiedzieć wszystko. — —
Tymczasem Platen zląkł się coniemiara, gdy usłyszał rozkaz ministra. Z koszar pośpieszył do domu, aby się przebrać w strój galowy. Był przeświadczony, że chodzi o pojedynek. Ale skąd mógł się minister tak wcześnie dowiedzieć?
Kiedy wszedł do przedpokoju, służący zapytał:
— Pan podporucznik v. Platen?
— Tak.
— Jego Ekscelencja jest jeszcze zajęty. Niech pan tymczasem tutaj wejdzie.
Zaprowadził go do jakiegoś pokoju. Platen omal się nie cofnął ze strachu, gdy zobaczył przed sobą mały, bogato umeblowany buduar, w którym siedziała pani ministrowa z książką w ręku. Ujrzawszy go, podniosła się lekko i skinęła przyjaźnie:
— Zbliż się pan, panie v. Platen. Mój mąż jest jeszcze nieco zajęty; poleciłam więc pana przyprowadzić, aby się dowiedzieć o zadziwiającem zdarzeniu, którego podobno był pan świadkiem.
Zajął miejsce i czekał na zapytanie. Drzwi, które prowadziły do sąsiednego pokoju, były lekko uchylone, a przez szparę padał cień człowieka. Podporucznik odrazu zorjentował się w sytuacji. Minister dowiedział się o pojedynku, ale z pewnych powodów nie chciał chwilowo wdrażać tej sprawy na drogę służbową. Naskutek tego Platen miał opowiedzieć jego żonie przebieg pojedynku, podczas gdy sam minister słyszał wszystko w sąsiednim pokoju i mógł powziąć decyzję. Ta okoliczność, że zawołano jego, sekundanta Kurta, kazała wnosić, że stało się to przez wzgląd na młodego huzara.
— Powiadają, że zna pan podporucznika Ungera z huzarów gwardji? — zaczęła ministrowa.
— Mam honor być jego przyjacielem — odpowiedział Platen.
— Ach, więc dobrze mnie poinformowano. Pozwoli pan, że nie będę obwijała w bawełnę! Ten podporucznik pojedynkował się dzisiaj rano?
— Owszem. Nie proszono mnie o dyskrecję.
— Z kim więc?
— Ze swoim pułkownikiem i z podporucznikiem Ravenowem ze swego szwadronu.
— A z jakim wynikiem?
— Ravenowowi odrąbał prawą rękę, pułkownikowi zmiażdżył. Obaj przeto nie mogą służyć nadal.
— Mój Boże, co za nieszczęście! Opowiadaj pan!
Platen opowiedział o zmowie oficerów, o przyjęciu, jakiego Kurt doznał, o oburzającem względem niego postępowaniu i o męskiem, rozsądnem reagowaniu osaczonego. Mówił prawdę i, jako przyjaciel, nie rzucił najmniejszego cienia na Kurta. Kiedy skończył, ministrowa rzekła z zainteresowaniem:
— Dziękuję panu, panie podporuczniku. Pański przyjaciel jest niezwykłym człowiekiem. Sądzę z tego, co słyszałam od pana, że oczekuje go świetna przyszłość. Ale jak zamierza uniknąć następstw tego nieszczęsnego pojedynku?
— Uniknąć? — zapytał Platen. — Ekscelencjo. Unger nie jest człowiekiem, który zechce uniknąć następstw zdarzenia, choćby nie wywołanego przez siebie. Jestem przeświadczony, że zamelduje wszystko u władz przełożonych.
— Zdaje się, że ufa mu pan całkowicie?
— Ekscelencjo, bywają ludzie, którzy zmiejsca zdobywają powszechne zaufanie. Ungera zaliczam do takich właśnie ludzi.
— Mimo to, sytuacja jest nader przykra. Proszę więc pana, abyś nie wspominał nikomu, co było treścią naszej rozmowy.
Zauważył, że cień znikł, a wraz z cieniem na pewno minister. Małżonka jego, uśmiechając się łaskawie, pożegnała podporucznika. Skłoniwszy się głęboko, wyszedł. Ledwie zamknął za sobą drzwi, służący poprosił go do pokoju Jego Ekscelencji.
Wszedł do gabinetu ministra, wrzekomo zatopionego w jakichś aktach. Zamknął je natychmiast, podniósł się i uśmiechnął łagodnie. Obejrzawszy od stóp do głów młodego podporucznika, zaczął życzliwie:
— Kazałem pana wezwać, aby obarczyć go niezwykłą misją, panie v. Platen. — I, jakgdyby przez parę chwil szukając słów stosownych, dodał: — Słyszałem, że brał pan dziś rano udział w polowaniu, podporuczniku?
Platen znalazł się odrazu u furtki wyjścia. Minister pragnął, aby pojedynek uchodził za polowanie, na którem przypadkowo dwaj oficerowie zostali ranni. Odpowiedział więc:
— Według rozkazu, Ekscelencjo!
— Niestety, dowiedziałem się, — rzekł minister — że przebieg polowania był fatalny. Dwaj panowie zapomnieli, że z bronią niebezpieczną należy się obchodzić ostrożnie; czy jest kto ranny?
— Niestety, Ekscelencjo. Wprawdzie nie śmiertelnie, ale dosyć nieszczęśliwie, aby, według orzeczenia lekarza, stracić zdolność do służby.
— To rzecz ubolewania godna. Dowiedziałem się, że winę ponoszą wyłącznie obaj ci panowie. Czy sprawa przeniknęła do szerokich kół?
— Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie, Ekscelencjo.
— Pragnę więc, aby zachowano najgłębsze milczenie. Uda się pan natychmiast do uczestników polowania, aby im milczenie surowo nakazać. Obaj ranni zapewne sami nie zamierzają opuścić pokojów, ale ponadto żądam, aby nie przyjmowali wizyt, gdyż nikt nie powinien widzieć, w jakim są stanie. Mają się tak zachowywać, jakgdyby byli skazani na areszt domowy. Mam audjencję u Jego Królewskiej Mości, któremu zdam sprawę ze zdarzenia. Punktualnie o jedenastej niech pan się u mnie zamelduje.
Lekkim gestem pożegnał podporucznika. Platen wyszedł i udał się przedewszystkiem do pułkownika, postanawiając nie okazywać wobec obu rannych miękkiego serca.
Pułkownik leżał w łóżku, otoczony swoimi bliskimi. Żona jego podeszła do Platena. Twarz jej zionęła nienawiścią.
Ach, podporuczniku Platenie, — zawołała — muszę panu powiedzieć...
— Przepraszam, łaskawa pani, — przerwał Platen szybko. — Tak poprostu podporucznikiem Platenem nazywają mnie tylko koledzy i tylko ci, których przyjaźń uprawnia do skrótu.
Umilkła, ale potem dodała bardziej podniesionym głosem.
— No dobrze, mój szanowny panie podporuczniku von Platen, muszę panu oświadczyć, że to podłość w ten sposób kaleczyć mego męża!
Platen spodziewał się, że pułkownik skarci żonę. Skoro to nie nastąpiło, rzekł:
— Jeśli ma być mowa o podłości, to w każdym razie doświadczył jej na sobie nie pan pułkownik. Nie będę zważał na te dosadne wyrażenia, gdyż pani, jako małżonka, nie możesz osądzić tej sprawy bezstronnie.
Ach, osądzam ją nader sprawiedliwie. Jeszcze przed południem udam się do jenerała i zażądam, aby pociągnięto do odpowiedzialności tego człowieka, który śmiał zranić swego przełożonego.
— Mogę zaoszczędzić pani drogi. Przychodzę z rozkazem Jego Ekscelencji Ministra Spraw Wojskowych.
Ach!zawołała struchlała.
Ranny podniósł szybko głowę.
— Ministra? — zapytał. — O co chodzi?
— Mam panu zakomunikować rozkaz, aby aż do odwołania zachował pan sprawę w milczeniu. Nie powinien pan opuszczać pokoju, ani przyjmować wizyt.
— A więc jestem więźniem?
— To właśnie miał na myśli Ekscelencja. Przez wzgląd na mego przyjaciela Ungera, minister zdecydował się przypuścić, że został pan przypadkowo ranny podczas polowania. Należy się więc spodziewać, że wpływ wzgardzonego przeciwnika uchroni pana od twierdzy. Żegnam pana, panie pułkowniku!
Stuknąwszy obcasami, wyszedł, nieciekaw wrażenia, jakie wywarły jego słowa. —
Ravenow wysłuchał Platena z zębami wściekle zaciśniętemi.
Zawiadomiwszy także obu sekundantów, arbitra i lekarza, Platen udał się do Ungera. Ponieważ Kurt spał jeszcze, przyjął Platena don Manuel. Kazał też natychmiast obudzić swego ulubieńca. Kurt był zdumiony, słysząc, że minister wie już o pojedynku. Platen uważał to za rzecz niepojętą. Wówczas hrabia opowiedział wszystko, co słyszał od Różyczki. Chciał zaprowadzić Platena do pań, ale podporucznik musiał wrócić do ministra. Pożegnał się i przyrzekł przyjść zaraz po wizycie u Ekscelencji. Hrabia i Unger weszli do pokoju, gdzie skupili się pozostali domownicy.
Kurt ujął rękę Różyczki i rzekł z dziękczynnym uśmiechem:
— A więc ty za mnie działałaś? Ale czy wiesz, Różyczko, że ryzykowałaś bardzo?
— Musiałam działać, skoro ty wolałeś spać. Nie jest rzeczą pewną, czy bardzo ryzykowałam. Uchwały ministra świadczą raczej o czemś wręcz przeciwnem. — —
Tymczasem Platen przyjechał do ministra. Ekscelencja przyjął go życzliwie, stojąc przy stole, na którym leżały zapieczętowane listy.
— Jest pan punktualny, panie podporuczniku. Panowie oficerowie z pańskiego regimentu schodzą się o tej porze do kasyna na śniadanie. Czy bierze pan w niem udział?
— Zazwyczaj, Ekscelencjo.
— No, dobrze. Polowanie, o którem mówiliśmy, było uplanowane w kasynie i tam powinno się skończyć. Tak będzie słusznie. Uda się pan do pułkownika v. Märzfelda z piechoty i wręczysz mu te listy. Niech je przejrzy, a następnie odczyta w kasynie w obecności pańskiego przyjaciela Ungera, którego zawiadomisz. To wszystko. Pańskie postępowanie w tej sprawie jest godne pochwały.
Mówiąc to, włożył listy do teczki i wręczył Platenowi. Ten oddalił się z sercem przepełnionem radością. Niełatwo było usłyszeć pochwałę z ust tego człowieka.
Wsiadł do dorożki i pojechał z początku do Ungera. Proszono go, aby został dłużej, lecz musiał być posłuszny rozkazowi i odszukać pułkownika v. Märzfelda. — —
Kurt był nader ciekaw zdarzeń, które miały się rozegrać w kasynie. Poszedł tam natychmiast. Skoro się zjawił, Platena w kasynie jeszcze nie zastał, lecz sala była napełniona. Wszak należało omówić bal u Wielkiego Księcia — i w tym właśnie celu licznie zebrali się oficerowie.
Brakowało tylko pułkownika i Ravenowa. Odgadywano powód, ale nie dopytywano się, aczkolwiek major v. Palm i obaj sekundanci, którzy byli obecni, mogli ich dokładnie poinformować.
Zjawienie się Kurta spowodowało widoczne zakłopotanie. Zmówiono się przeciwko niemu, — prawda — lecz na balu stwierdzono, jakie ten mieszczanin ma potężne plecy. Nie można było przeczyć własnemu wczorajszemu postępowaniu, a przecież nie można było zbojkotować Ungera. Odpowiedziano więc na jego ukłon w sposób wymijający — ani grzeczny, ani obraźliwy. Kurt kazał sobie podać szklankę wina i zajął się gazetą.
Po pewnym czasie nadszedł Platen i przysiadł się do niego
— Jakże? — zapytał Kurt.
— Pułkownik v. Märzfeld był, oczywista, zdumiony rozkazem. Domyślam się, o co chodzi.
— Nietrudno odgadnąć. Dostanie nasz regiment; ponieważ jest z piechoty linjowej, spotyka go wyróżnienie; natomiast oficerów naszego pułku — kara jak najdotkliwsza.
— Lecz inne listy, co zawierały?
— Czekajmy; usłyszymy.
Niedługo potem zjawił się pułkownik. Oficerowie obejrzeli go ze zdumieniem. Pułkownik z linjowej piechoty? Czego on tu może chcieć? I czemu przyszedł w uniformie od parad, z orderami na piersiach?
Wszyscy się podnieśli, aby go powitać. Podpułkownik i majorzy podeszli doń. Uścisnął im ręce i rzekł:
— Dziękuję za przywitanie, moi panowie! Sprowadza mnie tu sprawa służbowa, a nie chęć spożycia wspólnego śniadania. — Wyjął list ministra i dodał: — Jego Ekscelencja Pan Minister Wojny przysłał mi przez pana v. Platena rozkaz, abym was, moi panowie, zawiadomił o kilku zarządzeniach, które uważano za stosowne poczynić.
Rozległ się powszechny szmer zdumienia.
Rozkaz ministra w kasynie? Nie w rozkazie pułkowym? Tego jeszcze nie było! I ma go odczytać pułkownik linjowy? Platen mu przyniósł? Skąd się ten wziął?
Spojrzenia obecnych przechodziły z Platena na pułkownika. Platen udawał, że ich nie spostrzega. Pułkownik otworzył teczkę i wyciągnął kilka listów. Kolejność odczytania była oznaczona numerami.
— Proszę o uwagę, moi panowie. Numer pierwszy.
Przeczytał krótki komunikat. Zawierał dymisję pułkownika regimentu v. Winslowa. Oficerowie byli oszołomieni.
— Numer drugi, moi panowie! — zawołał pułkownik.
Szmer ucichł. Pismo to było niemniej dziwne od poprzedniego. Podporucznik Ravenow dostał dymisję bez pensji, podobnie jak pułkownik. Nie było też mowy o wizycie pożegnalnej.
— Numer trzeci!
Słuchano z coraz większem napięciem. Porucznik v. Branden został pozbawiony adjutantury i wraz z podporucznikiem v. Golzenem przeniesiony do obozu.
Obaj wymienieni byli obecni. Na twarzach ich malował się przestrach. Z gwardji do obozu — to dopiero kara! Koledzy chcieli im wyrazić współczucie, ale nie śmieli. Oczy wszystkich skierowały się ku Kurtowi. Zrozumiano, że zmiany te są zadośćuczynieniem dla Ungera.
— Numer czwarty!
A więc jeszcze nie koniec? Cóż jeszcze mogło się zdarzyć? Dowiedziano się natychmiast. Podpułkownik, major i rotmistrz szwadronu Kurta zostali przeniesieni do linji — na ich własną prośbę, jak zaznaczono. W ten sposób osłodzono im gorzką pigułkę.
Numer piąty zawierał nominację pułkownika v. Märzfelda na dowódcę regimentu huzarów gwardji. Było to poniżenie dla oficerów. Platen został mianowany porucznikiem i adjutantem pułkownika. Wkońcu wymieniono nazwisko Ungera. On również awansował na porucznika huzarów gwardji i został odkomenderowany do sztabu jeneralnego.
Tego wyróżnienia można było pozazdrościć najlepszemu przyjacielowi, a tem bardziej człowiekowi, z którym postąpiono tak wrogo. Pułkownik uwieńczył je, podchodząc do Kurta, ściskając mu mocno rękę i mówiąc na głos:
— Panie poruczniku, cieszy mnie, że ode mnie dowiedział się pan o nominacji. Bardzo żałuję, że chwilowo nie znajdę pana w szeregach mego regimentu, wszakże jestem przeświadczony, że w wielkim sztabie, gdzie potrafią się na panu poznać, łatwiej się wyróżnisz, niż w pułku, gdzie zdolności mogą być zapoznane. Muszę jeszcze panu napomknąć, że jego Ekscelencja o czwartej punktualnie gotów będzie osobiście przyjąć podziękowanie pana.
Zazdrość oficerów doszła do punktu kulminacyjnego. Tylko Platen objął Kurta serdecznie i szepnął:
— Któżby to pomyślał, kiedy biegłem za tobą z litości, że dzięki tobie dostanę awans? Uważaj, Kurcie, jak ci dumni panowie z gwardji winszują staremu Märzfeldowi! Życzą mu z całej duszy, aby poszedł do licha, ale sami tam idą — do piechoty. Chodź, wyjdziemy! Otrzymałeś wspaniałe zadośćuczynienie. Nic już tu do zrobienia nie pozostaje. Pożegnam tylko mego dowódcę i poproszę o urlop. Muszę wyjechać do Moguncji.
— Do Moguncji? — zapytał Kurt. — A więc niedaleko mojej ojczyzny?
— Tak. Wuj Wallner przysłał mi list. Musi się ze mną osobiście porozumieć w sprawie pewnego spadku. Przypuszczam, że dostanę urlop, ile że stary Märzfeld będzie sam potrzebował trochę czasu, aby się zadomowić. Niema chyba mowy o natychmiastowem rozpoczęciu służby.
— Czy twój wujek nie jest bankierem?
— Tak; mówiłem ci, że jest tak samo spokrewniony ze mną, jak z naszym dotychczasowym majorem.
Platen zwrócił się do pułkownika i bez przeszkód otrzymał urlop. Poczem obaj przyjaciele opuścili kasyno, poleciwszy się względom nowego przełożonego. Na zaproszenie Kurta Platen przyrzekł odwiedzić go wieczorem.
W domu nominacja Kurta wywołała istną burzę zachwytów. O oznaczonej godzinie Kurt pojechał do ministra i został przyjęty z wyróżnieniem. Kurt wyraził swoje dziękczynne uczucia. Minister rzekł:
— Był pan gorąco polecony. Dano mi odpis pańskich prac, które wykonałeś dla swoich dotychczasowych przełożonych. Poznałem z nich, że będzie pan pożytecznym oficerem. Dlatego postanowiłem umieścić pana w sztabie, naturalnie pod tym tylko warunkiem, że na przyszłość będzie się pan wystrzegał pewnych polowań, które łatwo mogą pozbawić pana zdolności do służby. — Wypowiedział tę perorę żartobliwym tonem i dodał: — Chwilowo nie przedstawię pana szefowi sztabu jeneralnego. Bardzo być może, że przedtem powierzy się panu pewną misję, również wojskową, ale zarazem dyplomatyczną. Potrzebny jest człowiek z odwagą bohatera, z przebiegłością detektywa i zimną krwią wieku dojrzałego — człowiek, który wyda się jednocześnie tak niedoświadczonym i bezpiecznym, że nie ściągnie na siebie uwagi. Zdaje się, że odpowiada pan tym warunkom. Oczekuje pana dłuższa podróż. Daję panu tydzień czasu na przygotowania, ale zanotuję sobie pana adres na wypadek, jeśli pan będziesz wcześniej potrzebny.
Kurt był uszczęśliwiony. Nawet oficer wyższej rangi radowałby się z dowodów takiego zaufania. Odpowiedział więc:
— Ekscelencjo, młody wiek nie pozwala mi ufać w siebie bez zastrzeżeń pod każdym względem. Dołożę jednak starań, aby spełnić powierzone mi obowiązki.
— Skromność pana przynosi mu zaszczyt. Zwalniam pana; proszę się pokłonić hrabiemu.
Kurt wyszedł od ministra w błogim nastroju. Postanowił pojechać do Reinswaldenu, aby zobaczyć się z matką i z kapitanem. Musiał się z nimi pożegnać, aczkolwiek nie znał celu swej podróży.
Wieczorem odwiedził go Platen i bawił do północy. Ponieważ zamierzał nazajutrz wyjechać do Moguncji, postanowili odbyć tę podróż razem. Ludwik wsiadł do nocnego expresu, aby zawiadomić o przyjeździe Kurta. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.