Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wręcz przeciwnie; trafiłem dokładnie w cel. Tylko dla pozoru wskazałem szyszkę, w rzeczy samej celowałem dokładnie w punkt, w który trafiłem. Wie pan chyba, że kiedy kto oszukał przeciwnika, to już w połowie wygrał.
Ach, na Boga, jesteś pan straszliwym przeciwnikiem! — podziwiał Platen. — Nie chciałbym się bić z panem.
Obaj sekundanci nabili broń. Okryto ją chustką. Każdy z przeciwników wyciągnął po pistolecie i wrócił na stanowisko. Teraz znów nastąpiła chwila, kiedy major powinien był interwenjować.
— Moi panowie! — zaczął. — Czuję się w obowiązku...
— Spokojnie, kolego! — rzekł pułkownik. — Nie chcę słyszeć ani słowa!
Widział, jak źle Kurt strzelał. To spotęgowało jego pewność i butę.
— Ale ja proszę, aby pan major mówił, — odezwał się Kurt. — Nie należy się mordować, skoro są inne drogi wyrównania sporu. Oświadczam, że będę zupełnie zadowolony, jeśli mnie pan pułkownik poprosi o wybaczenie.
— O wybaczenie? — krzyknął pułkownik — Tylko szaleniec może tak mówić! Nie ustąpię ze swego stanowiska, gdyż dałem słowo honoru, że jeden z nas zostanie na placu. Zaczynajmy!
Ustawiono się zgodnie ze zwyczajem. Obaj przeciwnicy podnieśli broń. Kurt celował w rękę pułkownika. Miał głowę lekko schyloną w kierunku majora, co dowodziło, że z uwagą oczekuje jego komendy. Nale-

12