Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dek placu. Odległość wyznaczono zapomocą dwóch wetkniętych w ziemię szpad. Adjutant przyniósł szkatułkę z pistoletami pułkownika. Zauważywszy to, Kurt opuścił Różyczkę, zbliżył się, wziął jeden z pistoletów i obejrzał z miną znawcy:
— Doskonałe! Ponieważ jednak nie znam tego pistoletu, wolno mi chyba dać strzał próbny?
— Strzelaj pan! — rzekł krótko sekundant przeciwnika.
Ranny uśmiechnął się drwiąco.
Kurt nabił i obejrzał się za celem. Na dalekiej gałęzi jakiegoś dębu wisiała wielka szyszka. Kurt wskazał na nią i rzekł:
— A więc trafię w tę szyszkę.
Mierzył długo, aby wziąć dobry cel, i wypalił. Rozległo się wielogłose: — Hm! — i chrząkanie. Nie trafił w oznaczoną szyszkę, lecz w odległą o metr gałąź, która wnet runęła.
— Bogu dzięki, marnie strzela! — myślał pułkownik.
Tak samo sądzili pozostali. Platen odciągnął Kurta na bok i rzekł zatroskanym głosem:
— Ależ, na miłość Boską, drogi Ungerze, jeśli pan nie strzela lepiej, jesteś zgubiony! Pułkownik zapewnił słowem honoru Ravenowa, że zastrzeli pana bez litości.
— Niechaj spróbuje — brzmiała odpowiedź. — Przekonałem się, że ten pistolet jest istotnie doskonałej roboty.
— Jakto? Kpi pan sobie? Mimo doskonałego pistoletu, spudłowałeś.

11