Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak zawsze postępujesz. Ale o czem mówisz?
— Zapłaciłaś za talizman; skoro mi go zwracasz, jestem obowiązany oddać zapłatę.
Czuła, że serduszko jej żywiej zabiło. Było jej tak gorąco, skronie i policzki tak pałały. I naraz czerwono było przed oczami, a potem coraz to ciemniej. Czy ociemniała, czy może zamknęła oczy? Sama nie mogłaby powiedzieć. Czuła tylko rękę Kurta na swoich plecach.
— Różyczko, droga Różyczko, spójrz na mnie raz!
— Nie! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Czy jesteś zła na mnie, moja Roseto?
— O nie, drogi Kurcie! — szepnęła.
— A więc uzdrowię twoje oczy, których nie możesz podnieść.
Poczuła dwie ciepłe wargi z początku na prawem, a potem na lewem oku. Potem wpiły się w obydwa dołki w policzkach, dotknęły warg, lekko, a potem mocniej i mocniej. Wargi jego odrywały się i znów przyciskały do jej warg. Czy miała się bronić? O nie; była obezwładniona, nie mogła. Nie była również zła na niego. Teraz rozległo się ciche pytanie:
— Zła jesteś na mnie, moja Różyczko?
Odpowiedziała z głębi serca:
— Nie, Kurcie!
Całował ją wciąż i coraz bardziej, dopóki w sieni nie rozległy się kroki służącego.
Teraz otworzyła oczy, gdyż Kurt odskoczył szybko. Stał przed nią taki, jakim go jeszcze nigdy nie widziała. To nie były jego oczy, ani jego twarz, a jed-

18