Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Platen odjechał, podczas gdy młoda para doszła pieszo do willi.
Wszyscy tu jeszcze spali. Oboje weszli, przez nikogo niezauważeni. Różyczka doprowadziła Kurta aż do pokoju, gdyż tędy prowadziła jej droga. Otworzył drzwi i wszedł, a ona za nim, aby się pożegnać.
— Czy naprawdę nie wiesz, jak postąpić? — zapytała.
— Nie. Właściwie powinienem złożyć meldunek pułkownikowi, ale skoro sam brał w tem udział, więc ta droga odpada. Odpoczniemy, Różyczko, a potem się zastanowimy. Tymczasem dziękuję Bogu, że mnie ustrzegł przed śmiercią. Czy wiesz, czyja opieka mnie ocaliła? Twoja! Nosiłem bowiem talizman, który mi dałaś.
— Ach, moja kokardka! Tak, byłeś odważnym rycerzem i obroniłeś honor swej damy.
— Ale co będzie z talizmanem? Czy żądasz zwrotu?
Stanęła w ponsach.
— Zobaczymy, skoro odpoczniemy. Tak ważne rzeczy wymagają namysłu.
— Teraz jesteś naprawdę złą Rosetą! Przyrzekłaś, że rozstrzygniesz po pojedynku. Decyzja miała zależeć od przebiegu walki.
Ha, tak, — być może, że tak powiedziałam, ale czy zależy ci na pośpiechu?
— Rozumie się — odparł wesoło. — Muszę naprawdę wiedzieć, czy ten talizman zostanie wykupiony, czy nie.
— Pocałunkiem?
— Tak; pocałunkiem.
Stała przed nim taka słodka i wzruszona. Słońce

16