Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musi pan wytrzymać, panie pułkowniku, — odpowiedział lekarz.
— Że to też prawa ręka! — jęknął zmartwiony Ravenow. — Wyćwiczę lewą, poczem wyzwę go powtórnie. A wówczas już mi nie ujdzie!
— Niech się pan nie podnieca — prosił lekarz. — Panie v. Golzen, niech pan wsadzi podporucznika do powozu. Niech jedzie do domu. Będę u niego za jaką godzinę.
— Dla mnie — rzekł Ravenow — niema tu już nic więcej do roboty. — Z szyderczym uśmiechem dodał: — Panie pułkowniku, jestem niezdrów, czy mogę prosić o urlop?
— Idź pan! — mruknął przełożony. — Znalazłem się w tem samem położeniu i jestem wielce ciekaw, jak się ta choroba rozwinie. Postaraj się pan skończyć, panie doktorze. A może pan myśli, że to przyjemność dostać się pod pański przeklęty nóż?
Niebawem odjechały powozy, a plac znowu zaległa cisza i samotność. — —
Na rogu, gdzie ich przedtem oczekiwał, Platen pożegnał się z Kurtem i Różyczką.
— Jak pan zamierza postąpić? — zapytał. — Czy sam złożysz meldunek?
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Kurt. — Najlepiej będzie samemu zameldować. W tej chwili jestem znużony i chcę odpocząć; potem zobaczy się, co robić.
— Nie mogę się położyć; oczekuje mnie służba. Pułkownik i Ravenow będą nieobecni. Przypuszczam, że przeżyję dziś wielce niespokojny dzień. Do zobaczenia, drogi Ungerze. Polecam się, łaskawa pani!

15