Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dosnym głosem. — Wiedziałam, że nikt cię nie pokona. Czy naprawdę stracił rękę, drogi Kurcie?
— Tak; już nigdy nie będzie władał szablą.
— Sprawiedliwe, a przecież okropne. Idźmy stąd, Kurcie!
— Musimy czekać na Platena, droga Różyczko. Ale wsiądźmy do powozu; Platen zaraz nadejdzie.
Sekundant został chwilowo na placu. Przyglądał się lekarzowi, który pracował nożem tak, że pułkownik nie mógł się powstrzymać od krzyku.
— Ja także kaleką, ja także! — krzyczał. — Ravenowie, słyszy pan?
— Czy słyszę! — odparł Ravenow, mimo osłabienia zbliżając się, wsparty na ramieniu Golzena. — Ten człowiek jest w sojuszu z djabłem. Mam nadzieję, że licho wkrótce go wyprawi do piekła.
— Mylisz się — odpowiedział poważnie Platen. — To, co nazywasz djabłem, jest tylko doskonałem władaniem bronią. Unger jest moim przyjacielem, i nie mogę spokojnie słuchać, kiedy się po takich dowodach honoru i sprawności nadal go obraża. To on był znieważony, a jednak nie łaknął krwi. Chcieliście go co najmniej pozbawić zdolności do służby, i oto sami doznajecie tego losu.
Rzekłszy to, wrócił do swego przyjaciela. — —
— Znieruchomiałem ze zdumienia — zawołał Ravenow. — Gdybym nie był ranny, wyzwałbym tego Platena na szpady!
— Lew jest ranny, więc szczekają szakale, — dodał pułkownik. — Ale nie na tem koniec. Ach, doktorze! Co pan tnie? Czy sądzi pan, że to kotlet?

14