Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Służący trzasnął z bicza na znak, że zrozumiał intencje swego pana.
Wkrótce potem minęli wrota hali. Dziesięć minut przed czwartą dotarli do browaru. Oto i park. Powóz skręcił w boczną aleję i wreszcie zatrzymał się na wolnem miejscu, otoczonem drzewami i zagajnikiem. Wysiedli.
Niebawem nadjechały pozostałe powozy. Przywitano sie poważnie, niemem skinieniem głowy. Służący objęli wartę, aby usunąć ewentualne przeszkody. Lekarz wyciągnął instrumenty i opatrunki.
Kurt rozesłał pled na ziemi, pod starym dębem.
— Czy nie zechcesz tu stanąć, Różyczko? — zapytał. — Trawa wilgotna; tu jest sucho i stąd będziesz mogła się przyglądać.
— Dziękuję ci — rzekła, stając na pledzie i opierając się o drzewo.
Platen i Golzen zbadali plac. Golzen podszedł do powozu Ravenowa i przyniósł tureckie szable.
— Idź, drogi Kurcie, — rzekła szeptem Różyczka. — Ravenow już czeka.
— Czy zniesiesz widok krwi? — zapytał stroskany.
— Przypuszczam; nie będzie to twoja krew.
Ravenow stał nad szablą, którą Golzen położył na ziemi. Kurt podszedł do drugiej. Zbliżyli się pułkownik i adjutant, świadkowie walki. Przy nich stał major v. Palm. Jako arbiter był obowiązany zaproponować pojednanie. Podszedł do przeciwników i zapytał:
— Pozwolą panowie, że powiem słówko?
— Pozwalam — oświadczył Kurt.

7