Marta (de Montépin, 1908)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Filip przybywszy do willi, kazał złożyć przywiezione rzeczy do gabinetu, przytykającego do jego pokoju. Następnie zjadł śniadanie z matką i obiema panienkami, i nikt z jego twarzy nie mógłby był wyczytać bolesnego niepokoju.
Spodziewano się przyjazdu Roberta Verniere w ciągu dnia, lecz około godziny drugiej Aurelia otrzymała depeszę. Robert skutkiem nieprzewidzianych okoliczności, zmuszony był opóźnić przyjazd, powrócić ma jednak w sobotę zrana. To opóźnienie nie miało zresztą znaczenia, ponieważ pan domu przybędzie zrana dla przyjęcia gości.
W Portsmouth Robert wyczytał w gazetach francuskich wiadomość o zniknięciu Weroniki i małej Marty, co potwierdziło opowiadanie O’Briena, o którego zresztą prawdziwości nie wątpił.
Amerykanin również przeczytał artykuł w Genewie dokąd przybył bez przeszkód, lecz bynajmniej nie był z niego zadowolony. Chciano wpoić mniemanie w śmierć dziecka, które widział żyjące; musiała być w tem niezawodnie zasadzka ze strony policji. Popełniłby więc jak największą nieostrożność, gdyby powrócił do Francji, dla podniesienia w Paryżu z domu bankierskiego Rotszylda sumy, przekazanej mu czekiem, podpisanym przez Roberta Verniere. Musiał poprzestać na dwustu pięćdziesięciu tysiącach franków, otrzymanych w restauracji. Było to niewiele, wobec jego nadzieji, zwłaszcza, że stracił pokaźną sumkę, schowaną w walizie, którą agenci policyjni zabrali w willi Kasztanów.
— Ledwie kilka tysięcy franków zyskałem, mała mi się wymknęła, wyszeptał z wściekłością. Miejmy nadzieję, że się doczekam odwetu.
I marząc o tym odwecie, udał się do Włoch, ażeby się połączyć z panną Ewą Mariani.

∗             ∗

Była sobota zrana. Od paru dni przygotowywano się w willi Neuilly do przyjęcia gości.
Ponieważ jadalny pokój nie był dość obszerny, dla pomieszczenia spodziewanych gości, pani Verniere kazała postawić szeroki namiot na rozległej murawie wśród wielkich drzew i kwater kwiatowych. Obok mniejszy namiot przeznaczony był dla orkiestry cygańskiej. Wieczorem światło elektryczne oświetlić miało stół zastawiony kryształami, srebrem i kwiatami. Wielki salon willi przemieniony został w salę kwiatową, a sala jadalna służyć miała do palenia cygar.
Godzina dziewiąta wybiła, a Robert jeszcze nie przyjechał. Pani Verniere zaczynała się dziwić i niepokoić i zwierzyła się ż tem synowi.
Filip z twarzą uśmiechniętą, pomimo nawału bolesnych myśli, uspokoił ją, upewniając, że ojczym w razie jakiego wypadku przysłałby telegram.
O jedenastej przybyli pierwsi goście. Aurelia z synem przyjęła ich, tłómacząc nieobecność mimowolną i chwilową pana domu.
Klaudjusz Grivot ukazał się, towarzysząc najstarszym robotnikom fabrycznym. Ukłonił się pani Verniere i wyciągnął rękę do Filipa. Posępnie zaświeciły się źrenice młodzieńca przez chwilę, miał jednak tyle odwagi, że się uśmiechnął i dał sobie uścisnąć palce przez wspólnika ojczyma.
Daniel Savanne razem przybył z Henrykiem. Otoczono ich natychmiast, wypytując o szczegóły złowrogiej wiadomości, ogłoszonej w pismach. Sędzia odpowiedział, że śledztwo nie daje żadnego rezultatu, że musi się obawiać, iż prawda nie zostanie wykrytą.
Nareszcie dał się słyszeć turkot powozu, który zatrzymał się przed bramą i Robert wbiegł, okryty kurzem, ściskając ręce, ku niemu wyciągnięte, i prosząc o dziesięć minut dla zmiany ubrania. Ucałował żonę, uścisnął rękę Filipowi, który zbladł i znikł z willi.
Daniel Savanne i Henryk skierowali się ku naczelnemu lekarzowi kliniki, który zbliżył się do nich.
— Cóż się dzieje? zapytał go sędzia półgłosem.
— Wszystko jak najlepiej. Operacja udała się doskonale. Henryk zapewne panu powiedział.
Upłynęło dziesięć minut i Robert ukazał się już przebrany. Zbliżył się do Daniela.
— Drogi panie Savanne, rzekł doń, czytałem w Portsmouth w gazecie francuskiej o nowej zbrodni, spełnionej u pana w parku Saint-Maur. Biedna Weronika i jej wnuczka porwane zostały z pańskiego domu. Czy to wszystko prawda?
— Niestety.
— Czy przynajmniej wykryto jakie poszlaki przeciw złoczyńcom?
— Nic...
Oznajmienie o podaniu śniadania, przerwało rozmowę.
Potrawy były wytworne, wino jaknajlepsze, biesiada odbywała się bardzo wesoło.
Robert rozmawiał z werwą i ochoczo, jak człowiek, którego myśli wolne są od wszelkich trosk.
Daniel liczył biesiadników. Wszyscy ci, którzy, znajdowali się u niego przed dwoma tygodniami, byli i tutaj!
Około godziny trzeciej, po kawie, zapalono cygara, wstano od stołu i goście Roberta rozproszyli się po krętych alejach i pod rozłożystemi drzewami ogrodu.
Bratobójca, zbliżywszy się do Klaudjusza Grivot, zamienił z nim szybko te kilka wyrazów:
— Czy wiesz o wszystkiem? Weronika i Marta...
— Poszły na lepszy świat, dla otrzymania nagrody za cnoty. Możemy więc teraz spać spokojnie.
Rozeszli się Filip ani na chwilę nie tracił z oczu ojczyma. Zdaleka widział krótką jego rozmowę z majstrem.
— Dość mi powiedzieć słowo, pomyślał, a sąd schwyta tych dwóch nędzników! Cierpliwości! Trzeba unikać skandalu, przez wzgląd na matkę.
Wybiła godzina czwarta. Daniel Savanne pogrążony w głębokich rozmyślaniach, skierował się mimowiednie do bramy willi. Wtem ocknął się, usłyszawszy przy sobie czyjś głos.
— Panie Savanne, mówił do niego ogrodnik pani Verniere, szedłem właśnie, ażeby panu oznajmić, że u mnie w izdebce jakiś pan pragnie się z panem sędzią natychmiast widzieć.
— Czy powiedział swe nazwisko?
— Tak, nazywa się Berthout.
Daniel drgnął. Berthout w willi Verniere. Po co tu przyszedł? Co się stało tak nagłego? Udał się niezwłocznie do mieszkania ogrodnika. Na jego widok, policjant wyszedł na próg i odezwał się półgłosem:
— Wyjdźmy ztąd. Opowiem wszystko.
Sędzia śledczy otworzył furtkę przy bramie i wyszedł z policjantem.
— Wracam od następcy Dutaca, antykwarjusza. W jednym ze starych regestrów, zapomnianych przez Dutaca, znalazłem nazwisko osoby, która kupiła brelok pozostawiony w ręku Weroniki Sollier przez mordercę pana Ryszarda Verniere.
— Jakże się ta osoba nazywa?
— Hrabia Henryk de Nayle.
— Mylisz się, wyrzekł Daniel drżąc cały.
Agent odpiął surdut i wyjął z kieszeni notes.
— Oto dosłowny tekst rachunku, zapisanego w regestrze, który zresztą jest do rozporządzenia pana sędziego. I przeczytał: „23 stycznia 1859 r. sprzedano hrabiemu Henrykowi de Nayle staroświecki brelok roboty włoskiej, wyobrażający leżącego lwa, cyzelowanego ze srebra, trzymającego w szponach szmaragd, stanowiący pieczątkę. Przesłano do hotelu przy ulicy Richelieu; dziesięć tysięcy franków.“
Daniel Savanne miał czoło pokryte potem.
— Czy wiesz pan, kto jest ten hrabia Henryk de Nayle? zapytał.
— Nie, panie sędzio, należy on jednak do rodziny pana Filipa de Nayle, pasierba pana Roberta Verniere.
Sędzia śledczy był zgnębiony. Usiłował nic nie rozumieć. Nawet nie chciał podejrzewać. A jednak trzeba było wszystko rozświetlić.
— Czy masz pan kopię breloku? zapytał.
Berthout wyjął kopię i podał sędziemu.
— Potrzebuję oryginału, rzekł tenże. Ile czasu panu potrzeba, ażeby pojechać do mnie do parku Saint-Maur i powrócić tutaj?
— Przynajmniej cztery godziny.
Daniel spojrzał na zegarek.
— Teraz pół do piątej, rzekł. Będziesz pan mógł powrócić o dziewiątej i pół.
I w notesie policjanta napisał sędzia te słowa:
„Proszę okaziciela tego pisma wpuścić do mego gabinetu i pozwolić mu otworzyć biurko, od którego daję mu klucz.

Daniel Savanne“.

— Oto klucz, dodał. Brelok znajduje się w pierwszej szufladzie biurka z prawej strony.
Policjant oddalił się.

∗             ∗

Godzina ósma wybiła. Siedziano przy stole już od godziny. Jedzono niewiele, ale natomiast szampan miał wielu zwolenników. Orkiestra cygańska wygrywała najnowsze utwory, oraz melodje narodowe, wśród których od czasu do czasu dawał się słyszeć walc, zachęcający młodzież do tańca. Dzięki szampanowi i dźwiękom orkiestry, wesołość i ożywienie panowały pod namiotem.
Trzy tylko osoby, Daniel Savanne, Henryk i Filip, nie podzielały tej wesołości. Siedzieli zamyśleni, ale w śród rozmów i wybuchów śmiechu, nikt nie zwracał uwagi na ich wymuszone postawy.
Nagle odezwały się zdaleka dźwięki katarynki. Daniel z synowcem spojrzeli po sobie. Robert Verniere, pochłonięty rozmową, nie słyszał nic. Klaudjusz Grivot drgnął. Muzyka katarynki nie podobała mu się, gdyż przypominała mu Weronikę Sollier, jego ofiarę, ale ten dreszcz nerwowy po chwili go ominął i już o tem nie myślał.
Henryk Savanne siedział na końcu stołu. W kilka chwil po zamienionem spojrzeniu ze stryjem, powstał, podniósł jednę z firanek namiotu i znikł, zapuściwszy ją za sobą.
W tejże chwili orkiestra cygańska grała jakiś taniec niezmiernie skoczny. Wesołość stawała się coraz hałaśliwszą i Robert Verniere, wydawał się najweselszym wśród wszystkich obecnych.
Nikt nie spostrzegł, że płótno namiotu, właśnie tam, którędy Henryk był wyszedł, rozchyliło się i że wśród firanek ukazała się czyjaś blada głowa.
Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk, a jednocześnie firanki podniesione opadły. Rozmowy ustały raptownie i każdy zwrócił się w stronę, zkąd rozległ się krzyk.
Pani Verniere powstała z miejsca i skierowała się w stronę namiotu, naprzeciw siedzącego męża. Wtem firanki rozchyliły się w tem miejscu i ukazał się Henryk Savanne. Blady był jak trup i jakby chwiał się na nogach.
— Czy to pan tak krzyknął? zapytała Aurelia.
— Tak, pani odrzekł. Źle stąpnąłem i noga mnie tak zabolała, że mimo woli krzyknąłem.
— Czy jeszcze pana boli?
— Trochę, ale to przejdzie.
I kulejąc bardzo wyraźnie, powrócił na poprzednie miejsce i usiadł.
Nikt nie mógł podejrzewać, że Henryk skłamał. Tylko Daniel Savanne zrozumiał i rzekł do siebie:
— Morderca został poznany!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obiad się skończył. Pani Verniere dała znak powstania od stołu i skierowała się do salonu, gdzie miał się odbyć koncert. Matylda, Alina, zaproszone damy i kilku mężczyzn podążyło za nią.
Inni pozostali w namiocie, paląc, rozmawiając i słuchając Roberta, którego werwa nie ustawała ani na chwilę. Filip nie tracił go z oczu, a chwilami dziwny blask świecił w źrenicach młodzieńca.
Daniel wstał, ażeby podążyć za bratankiem, który tylko co wyszedł. Spotkali się o dwa kroki od namiotu, tuż obok miejsca, o które w namiocie stał oparty Filip.
— Nie pytaj mnie, stryju o nic, odezwał się Henryk pocichu. Później dowiesz się o wszystkiem.
Chociaż Henryk mówił cicho, Filip za płótnem, które go zasłaniało, poznał jego głos. Nie poruszył się, tylko pochylił głowę, ażeby lepiej słyszeć.
— Więc morderca Ryszarda Verniere? podchwycił pan Savanne, którego głos Filip również poznał.
— Jest tutaj. Wiem, kto on jest i stryj wkrótce się też dowie. Ale nie powinniśmy poprzestać na pierwszem doświadczeniu. Trzeba nam jeszcze innego, bardziej stanowczego, i będziemy je mieli tej jeszcze nocy. Unikajmy zbytecznego skandalu.
— A jeżeli ten człowiek nam się wymknie?
— Nie wymknie się. Ja nad nim czuwam.
— Może to doświadczenie rozstrzygające, którego pragniesz, ja uskutecznię jeszcze wcześniej, niż ty, rzekł pan Savanne. Nie oddalaj się ztąd, ażebym cię mógł znaleźć w każdej chwili.
I sędzia opuścił Henryka, który wrócił do namiotu i usiadł naprzeciw Roberta.
Filip słyszał wszystko. Morderca Ryszarda Verniera znajdował się w willi Neuilly wśród gości ojczyma! Poznano go! Ale któż to może być. Pilnowano go i chciano jeszcze odbyć doświadczenie poważniejsze. I nagłe młodzieniec drgnął od stóp do głowy.
— A! ja go także znam, wyszeptał. Nie wiem jakiego doświadczenia spróbują, lecz ten człowiek nie ucieknie, bo i ja nad nim czuwam!
Sędzia śledczy, rozstawszy się z Henrykiem podążył do domku, zamieszkałego przez ogrodnika.
Berthout powróciwszy z parku Saint-Maur przed kwadransem, czekał na niego koło domku.
— Daj mi ten brelok, rzekł Daniel.
Agent potrząsł głową i odpowiedział:
— Ja nic panu nie przywiozłem. Nie znalazłem.
— Boś źle szukali zawołał sędzia gniewnie.
— Wybaczy pan sędzia, German i ja, szukaliśmy dobrze. Przetrząsnęli wszystkie szuflady.
— Ha, to go skradziono, rzekł pan Savanne, bo nie mógł się zarzucić. Ale jak? Ale kto?
— Chyba nietrudno zgadnąć! Złodziejem jest ten, kto miał w tem interes, ażeby znikł!
— Berthout, zostaniesz tu u ogrodnika, podchwycił sędzia, może będę cię potrzebował.
Policjant udał się, według zlecenia, a Daniel powrócił do willi i poszukał panią Verniere. Znajdowała się w salonie, gdzie się odbywał koncert, w towarzystwie młodych kobiet.
Sędzia zbliżył się do tego towarzystwa.
Aurelia zobaczyła go i podeszła ku niemu.
Ojciec Matyldy był trochę blady. Twarz miał zasępioną. Pani Verniere to spostrzegła.
— Czy pan nie jest cierpiący, zapytała żywo.
— Bynajmniej, droga pani, ale pragnę z panią pomówić.
Pani Verniere na te słowa ujęła poufale Daniela pod rękę i rzekła:
— Może pójdziemy do ogrodu i będziemy rozmawiali chodząc?
— Droga pani Verniere, odpowiedział sędzia, mam z panią pomówić o rzeczy bardzo drażliwej i obawiałbym się niedyskretnych uszu.
Spojrzała na pana Savanne niespokojnie.
— Pan mnie przestrasza.
— Niech się pani nie lęka, ale gdzie moglibyśmy mówić tak, ażeby nas nikt nie słyszał?
— Pójdźmy do gabinetu męża.
Po chwili weszli do gabinetu, który oświetlała lampa stojąca na biurku.
— Cóż pan chce mi powiedzieć?
— Wszak mąż pani pierwszy nazywał się Henryk de Nayle?
— Tak, odrzekła Aurelia, a owładnęło nią nagle przeczucie nieszczęścia.
— Wszak pieczątka, której używał do pieczętowania listów nosiła dwie cyfry? pytał Daniel. Niech pani sobie przypomni. Czy na tej pieczątce nie były wyryte: H. N.?.
Pani Verniere była coraz niespokojniejszą.
— Nie pamiętam, rzekła.
Pan Savanne, wyjąwszy z kieszeni kamizelki kopię breloka, pokazał go Aurelii i zapytał:
— Wszak pani powinna pamiętać klejnocik, który do niego należał?
Rzeczywiście, od pierwszego spojrzenia Aurelia poznała przedmiot, który jej pokazał sędzia. Jednakże, przeczuwając nieszczęście i nie wiedząc, co odpowiedzieć, patrzyła na Daniela z przerażeniem.
— Nie wiem, wyjąkała.
— A jednak ja jestem tego pewny.
— Na czem pan opiera swą pewność?
— Na rachunku handlarza. Dnia 23. stycznia 1859 roku klejnocik ten sprzedany został panu hrabiemu Henrykowi de Nayle przy ulicy Richelieugo.
— Dlaczego pan tak szuka nazwiska właściciela?
— Bo ten przedmiot oddany mi został przez Weronikę Sollier, która w walce z mordercą Ryszarda Verniere oderwała mu ten brelok od łańcuszka zegarka.
Teraz Aurelia zrozumiała. Światło straszliwe, światło oślepiające, zastąpiło raptownie ciemności! To ona dała klejnocik ten Robertowi. Więc jej pierwsze podejrzenia były usprawiedliwione. Człowiek, którego nazwisko nosiła teraz, był mordercą swego brata! Miałaż go zgubić! Czy też próbować go ocalić? Wszak badał ją sędzia śledczy. Gdyby się przyznała, że zna ten klejnocik, rusztowanie stawało dla jej męża i wstyd ze zbrodni potwornej padał na syna i na nią. Trzeba tego było uniknąć za jakąbądź cenę. Aurelia, podtrzymywana miłością macierzyńską, powściągnęła przestrach i z odzyskanym nagle spokojem odparła:
— Ja nigdy nie widziałam tego breloka u hrabiego Henryka de Nayle, zapewne należał do niego przed naszem małżeństwem, lecz albo się go pozbył, albo mu go skradziono, i gdybym go kiedy widziała, niezawodnie byłabym go poznała. I dodała, zwracając brelok sędziemu. Zatem, kochany panie Savanne, trzeba poszukać innego śladu.
— Udam się do tego, który mi go skradł.
— Skradł? powtórzyła Aurelia drżąc.
— Tak, skradł oryginał, bo to jest tylko kopia. Oryginał skradziono mi z szuflady biurka.
— I kogoż pan o to oskarżasz?
— Kogo logika oskarża, odparł Daniel, powstając. Wybaczy mi droga pani, że ją zaniepokoiłem. Czy mogę panią odprowadzić do salonu?..
— Nie. Mam jeszcze wydać różne rozkazy przyjdę za kilka chwil.
Daniel odszedł, mówiąc do siebie: Ona skłamała!
Pani Verniere, pozostawszy sama, padła na krzesło. W głowie się jej mąciło, bliską była obłędu. Ale zapanowała nad sobą, wstała, z oczyma blyszczącemi od gniewu, i zadzwoniła.
Lokaj Roberta wszedł prawie natychmiast.
— Pan Verniere jest w ogrodzie lub w salonie, rzekła, powiedz mu, żeby natychmiast przyszedł do mnie w bardzo pilnym interesie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Klaudjusz Grivot, spacerując po ogrodzie ze starym Szymonem, zbliżył się przypadkowo do domku ogrodnika i mimowolnie zajrzał przez okno do izdebki. Ku wielkiemu zdziwieniu, zobaczył tam Berthouta, inspektora policji. Przestrach go zdjął.
— Ho! ho! tu jest jakieś niebezpieczeństwo, szepnął, przejęty podejrzeniem a raczej przeczuciem.
Oddalił się od Szymona, poszedł do przedsionka, i wziąwszy paletot, wyszedł pośpiesznie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy lokaj oznajmił Robertowi, że go żona prosi niezwłocznie, przeprosił gości i wyszedł z namiotu.
Za nim też wyszli: Filip i Henryk. Młody doktor udał się w stronę pawilonu w ogrodzie; Filip zbliżył się do młodzieńca.
— Mój drogi Henryku, odezwał się gorączkowo, dążymy dziś do tego samego celu. I ja także jak pan czekałem chwili, kiedy będziemy mogli zdemaskować mordercę Ryszarda Verniere. Ja wiem o wszystkiem! mówił Filip. Doświadczenie stanowcze wykonamy w gabinecie mego ojczyma. Niech pan idzie po Alinę i Matyldę i wejdzie z niemi do pokoju, obok gabinetu pana Verniere. Ja poszukam pana Savanne.
I skierował się do willi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z uśmiechem na ustach wszedł Robert do swego gabinetu i zbliżył się do żony.
— Cóż to tak pilnego, moja droga przyjaciółko, że mnie zmuszasz opuścić gości?
— Długo cię nie zatrzymam. Chcę cię tylko zapytać: Co się stało z brelokiem pieczątką, który ci dałam z zegarkiem i łańcuszkiem, wkrótce po ślubie?
Pomimo niezwykłej przytomności umysłu, Robert zgiął się pod tak niespodziewanym ciosem.
— Dlaczego mnie o to pytasz? zapytał głosem, pomimo całej odwagi nieco drżącym.
— W twoim własnym interesie. Nie nosisz już tego breloku.
— Nie. Kółeczko, na którym się trzymał, już się zużyło, i musiałem brelok odłożyć, ażeby go nie zgubić, coby mi było bardzo przykro, gdyż pochodził od ciebie. Ale dlaczego mnie o to zapytujesz w chwili tak mało stosownej.
— Powtarzam, że w twoim własnym interesie.
— A ja powtarzam, że nie rozumiem! Ten brelok w niczem nie może dotyczyć moich interesów.
— A gdyby on się znalazł w nocy 1-go stycznia w ręku Weroniki Sollier?
Robert zbladł.
— W ręku niewidomej, dziś nieżyjącej! zawołał, wzruszając ramionami. Co to za bajka?
— Niestety, to nie bajka! Prawdą jest najzupełniejszą, że Weronika Sollier, walcząc z mordercą twego brata, wyrwała mu ten brelok. I czy wiesz, jaki ztąd można wyciągnąć wniosek?
— Nie!
— Że jesteś mordercą, którego na próżno szukają od pół roku? Czy pan wreszcie rozumiesz?
— Rozumiem, że to czyste szaleństwo, powtórzył Robert z akcentem tryumfu, i mogę tego dowieść.
— A to jak?
Robert wyjął z kieszeni klucz, otworzył szufladę biurka, wydobył pieczątkę i podał żonie, dodając:
— Widzisz więc, że jeżeli przestałem nosić ten brelok, to przynajmniej nie rozstawałem się z nim...
— A złodzieju!.. złodzieju i morderco! zawołała pani Verniere, przestając panować nad sobą.
— Pani... pani... strzeż się! rzekł nędznik, głosem głuchym i świszczącym, zbliżając się w postawie groźnej do nieszczęśliwej kobiety.
Pomimo jednak tej postawy, pomimo wściekłości, błyszczącej w oczach tego człowieka, którego uznawała za gotowego na wszystko, Aurelia ciągnęła dalej:
— Ta pieczątka stanowiła dowód gubiący ciebie! Ukradłeś ją w parku Saint-Maur, tego dnia, kiedy znalazłeś się sam w gabinecie pana Savanne, pod pozorem napisania listu! Weronika Sollier i jej wnuczka były groźbą dla ciebie i zabiłeś je! Kłamstwami i obłudą potrafiłeś odwrócić podejrzenia moje w Berlinie. Dziś już mnie nie oszukasz i dość będzie jednego słowa, ażeby sąd cię pochwycił i zaprowadził na rusztowanie, które na ciebie czeka!
— Tego słowa ty nie powiesz, wyrzekł Robert, rzucając się na Aurelję i chwytając ją za ręce, które ścisnął, ledwie nie druzgocząc.
— Powiem.
— Nie, jeżeli nie chcesz, ażeby twój syn nie został zhańbiony jak ja!
— A w czem hańba Roberta Verniere mogłaby dosięgnąć Filipa de Nayle?
— Filip jest solidarnie odpowiedzialny za mą zbrodnię! Jest moim wspólnikiem.
— Kłamiesz! nie wierzę ci!
— A ja ci powtarzam, że on jest moim wspólnikiem! Jeżeli powiesz jedno słowo gubiące mnie, ja go z sobą zgubię. Możesz ocalić nas obu, mówiąc sędziemu, że nie widziałaś nigdy tego breloka!
— Nigdy!
— Dobrze! W takim razie sąd przysięgłych sądzić będzie Filipa de Nayle o zdradę Francji.
— Filip miałby zdradzić swoją ojczyznę!
— Jako wspólnik Roberta Verniere. Wszystkie plany, sprzedane Prusom, były przez niego zrobione! objaśnienia ręką jego napisane! Widzisz więc, że będziesz musiała milczeć!
Aurelja nie zdążyła odpowiedzieć.
W tejże chwili drzwi od przedsionka otworzyły się nagle i na progu ukazała się Weronika Sollier.
— A czy i mnie zmusisz pan do milczenia? zawołała.
Na te słowa odpowiedziały dwa okrzyki zgrozy, wydane przez bratobójcę i Aurelję. Oboje cofnęli się, przerażeni ukazaniem się kobiety, którą uważali za nieżyjącą. Robert nieprzytomny wyjąkał:
— Weronika Sollier! Żywa! Zkąd przychodzi? Czego chce? Kto ją przyprowadził tutaj?
— Wola wymierzenia sprawiedliwości na mordercach Ryszarda Verniere! odparła Weronika, podchodząc ku niemu.
— Ta kobieta jest warjatką!
— Warjatką nie jestem, i poznałam pana dobrze.
— Ażeby poznać, trzeba widzieć, a ty jesteś ślepą!
— Ślepą! powtórzyła babka Marty, zbliżając się ciągle. Na to pan liczyłeś. Dlatego, że byłam ślepą i że mogłam nią już nie być, chciałeś mnie pan zamordować! Ślepa! Nie, ja nią już nie jestem! Ja pana widzę tak, jak widziałam w noc pożaru fabryki w Saint-Ouen. Widzę pana bladego, drżącego, z oczyma błędnemi! A tu na pańskiem ubraniu czy ta plama czerwona, którą widzę, to krew brata pańskiego? Nie, to wstążka, godło honorowe, które pan bezcześcisz i które ja z pana zdzieram.
To mówiąc, pani Sollier, łącząc czyn ze słowem, zdarła wstążeczkę czerwoną z surduta Roberta i, skrzyżowawszy ręce, dodała:
— Czy powiesz jeszcze, że jestem ślepą?
Bratobójca wydał okrzyk wściekłości, wziąwszy z biurka nóż ze stali damasceńskiej do rozcinania papieru, zamierzył się na oskarżycielkę, która ani się nie poruszyła dla uniknięcia ciosu. Ale pani Verniere rzuciła się, zasłaniając ją sobą.
— Zanim ją uderzysz, mnie zabijesz! wyrzekła.
Przez drzwi w głębi nowa osoba niespodziewana wbiegła, wołając:
— Nie bój się, pani, on nikogo nie zabije! Ja tu jestem!
Był to Magloire, a za nim biegła Marta.
Jedyną ręką dzielny mańkut schwycił Roberta za ramię i rozbroił go, podczas gdy Marta, przybiegłszy do Weroniki, objęła ją rączkami i szeptała.
— Nie bój się, babciu, my tu jesteśmy! Nasz przyjaciel Magloire czuwa nad tobą.
Teraz się otworzyły drzwi boczne od gabinetu.
Z lewej strony wszedł Henryk wraz z Aliną i Matyldą. Z prawej Daniel Savanne i Filip de Nayle.
Robert cofnął się, chwiejąc. Nogi się pod nim uginały. Czuł, że jest zgubiony.
Filip się zbliżył.
— Doświadczenie już nastąpiło, rzekł Filip zbliżając się i zwracając się do sędziego i jego bratanka, i udało się zupełnie. Słyszeliście, co powiedział ten człowiek, tu wskazał na Roberta, słyszeliście, jak przed chwilą przyznał się mej matce do zbrodni, mordercą Ryszarda Verniere jest on!
Zbrodniarz, odzyskując nieco siły, miał odwagą wykrzyknąć:
— Kłamstwo!
— To prawda, zawołała Weronika. Ja z panem walczyłam w nocy pożaru w chwili, gdy brat pański, zabity przez pana, padł u nóg pańskich. Ja z pana zerwałam ten klejnot, który pana oskarża! Potem, zwracając się do Aliny, mówiła dalej: Ten człowiek, zabił ojca pani! On podpalił fabrykę. Ja żądam sprawiedliwości i zemsty.
— Bratobójca! wyjąkała Alina oszołomiona.
— Bratobójca, złodziej i podpalacz! krzyknął Magloire.
— A ten bratobójca jest jeszcze i szpiegiem, wyrzekł Filip. O! nie znacie go jeszcze zupełnie. Wykonał i sprzedał Francji skuteczne uzbrojenia, a gdy dostał pieniądze, gdy go nagrodzono i w sposób honorowy za jego rzekomy patrjotyzm, sprzedał i wydał te same plany, te same modele Niemcom i wziął za to pieniądze. Człowiek ten jest zdrajcą, i to nie od wczoraj! Oddawna już, lata całe. Ten list tego dowodzi, panie sędzio śledczy, ten list adresowany do ambasadora niemieckiego, o którego odcyfrowanie pan mnie prosił. Młodzieniec oddał list Danielowi i ciągnął dalej: Na szczęście, wykryłem, że ten nikczemnik, sprzedał kraj nasz wrogowi. Fortelem potrafiłem odebrać agentowi niemieckiemu, co mu wydał za złoto! Plany, modele, wyliczenia, wszystko to wróciło do mych rąk! To wyrzutek, najpodlejszy z ludzi.
Bratobójca wydał okrzyk dzikiego zwierzęcia i jak jaguar chciał się rzucić na pasierba. Lecz Filip, cofając się o krok, wyjął z kieszeni nabity rewolwer i wymierzył w niego, mówiąc:
— Ani kroku! bo strzelę!
Aurelja krzyknęła ze zgrozy.
— W imię nieba, Filipie! oszczędź go! Bez krwi! Nie bądź ojcobójcą!
— Ojcobójcą! powtórzył młodzieniec z wyrazem pogardy. Zapominasz, moja matko, że ja się nazywam Filip de Nayle! Ten człowiek, dzięki Bogu, nie jest moim ojcem. Nie lękaj się, matko, ja nie wykonam wyroku śmierci na tym szpiegu, na tym mordercy, ale spodziewam się, że będzie miał tyle odwagi, iż to sam uczyni. No, panie, ciągnął dalej syn Aurelji, podając swój rewolwer Robertowi, uniknij sądu i placu kaźni! Oszczędź wstydu mej matce! Zabij się.
— O! Filipie... Filipie, wyjąkała pani Verniere, wyciągając ręce ku synowi.
— Czybyś wolała, matko, nosić żałobę po gilotynowanym? odpowiedz. Następnie zwracając się do Roberta: Zabij się! Przez cześć dla pamięci twego brata, zamordowanego przez ciebie, nie wlecz jego nazwiska na rusztowanie.
— Nie... nie... wyjąkał bratobójca, a zęby szczękały mu ze strachu.
— W takim razie, panie sędzio śledczy, ja wydaję panu tego człowieka. Zawołaj pan swych agentów.
— A niech się dzieje sprawiedliwość! poparła Weronika.
— Do sądu ze szpiegiem! na gilotynę z hultajem! zawołał Magloire.
Pani Verniere, oszalała z rozpaczy i przestrachu, padła na kolana i błagalnie wyjąkała:
— Łaski! Łaski! Bez sędziów... nie wydawajcie go sędziom... nie posyłajcie go na rusztowanie... Łaski dla mnie, jeżeli nie dla niego... Weroniko, przebacz mu... Alino, przebacz mu.
Ci, do których się zwracała, odwrócili głowy. Aurelja powstała, drżąca, i podeszła do męża.
— Ponieważ nie możesz się spodziewać przebaczenia, zabij się więc, wyrzekła.
Obłok krwawy przesłonił oczy Roberta. Wyciągnął rękę do Filipa.
— Dawaj! wyrzekł głucho.
I pochwycił rewolwer, cofnął się o krok, wziął na cel pasierba, nacisnął cyngiel, strzelił.
Potem zwrócił broń ku sobie, roztrzaskał sobie głowę i runął na dywan.
Dwa strzały nastąpiły tak prędko po sobie, że jakby tworzyły jeden.
Filip stał.
Kula, która go miała zabić, na dwa palce przeleciała od czoła i strzaskała lustro przy ścianie.
Kobiety krzyknęły z przerażenia i padły na kolana.
Pani Verniere straciła przytomność.
— Sprawiedliwości stało się zadość! wyrzekła Weronika tryumfująco.
Marta drżąca ujęła babkę za rękę.
— Umarł, babciu, szepnęła jej do ucha. Niech mu Bóg przebaczy. Pomódlmy się za niego.
W tejże chwili kilku gości weszło do gabinetu, zwabieni odgłosem strzałów.
Filip, zapanował nad sobą.
Młodzieniec z twarzą zmienioną pod wpływem wzruszenia, do zrozumienia łatwego, podszedł do ciekawych.
— Panowie, rzekł do nich, zabawa, rozpoczęta tak wesoło, skończyła się w sposób bardzo smutny. Pan Verniere umarł!
— Umarł!.. powtórzono ze zdumieniem.
— Odebrał sobie życie. Biedna moja matka, jak panowie widzicie, straciła przytomność. Wybaczycie mi, panowie, że nie będę się dłużej rozwodził nad tą katastrofą i nad potrzebą pozostania w samotności.
Po chwili wszyscy goście dowiedzieli się o tej złowrogiej nowinie i opuścili willę przygnębieni.
Panią Verniere zaniesiono do jej pokoju i położono na łóżku, wciąż omdlałą. Przy niej czuwały Weronika i Marta, Alina i Matylda.
Daniel, Filip, Henryk, Magloire i agent Berthout, którego sędzia śledczy wezwał, przeszli do pokoju przyległego do gabinetu, gdzie nastąpiło samobójstwo.
Sędzia przeczytał uważnie dokonane przez Filipa tłomaczenie listu cyfrowanego.
— Drogie moje dziecko, rzekł do syna Aurelji, gdy skończył. Ojczym twój miał wspólników, wiedzieliśmy już o tem, aleśmy ich nie znali. Teraz znamy ich, dzięki temu listowi. Spólnikami tymi są: magnetyzer O’Brien i Klaudjusz Grivot. O’Brien jest teraz niezawodnie zagranicą, a więc nic nie możemy uczynić mu. Ale mamy i powinniśmy pochwycić Klaudjusza Grivot.
— To on strzelił do pani Sollier, jestem tego tak pewny, jak gdybym go widział! zawołał Magloire. A! łotr! Niech go uwiężą!..
— Drogi penie Savanne, rzekł Filip zastanów się dobrze. Aresztowanie Grivota, stawienie jego przed sądem przysięgłych, to błoto, obryzgujące nazwisko, które nosi moja matka, przecież Grivot może być ścigany tylko jako wspólnik Roberta Verniere. To okropny rozgłos, potworny skandal, które powinnyby zagaszone być krwią nieszczęśliwego, co sobie wymierzył sprawiedliwość. Biedna moja matka tego nie przeżyje. I po cóż wszczynać ten skandal?
— Mój stryju, wtrącił Henryk Savanne, ja się w tej prośbie przyłączam do Filipa. Główny winowajca już nie istnieje. Ryszard Verniere został pomszczony. Miej litość nad Aliną. Oszczędź im męczarni głośnego procesu, niech nie będzie wiadomem, że noszą nazwisko takie same jak podły szpieg, nikczemny bratobójca.
— Główny winowajca nie istnieje już, rzekł Daniel, ale ja nie mam prawa pozostawić spółnika bezkarnie. Nie obiecuję wam nic, prócz zareferowania o tem prokuratorowi i, w razie potrzeby, odwołania się do władzy jeszcze wyższej.
Magloire szepnął tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Odwołuj się, do kogo chcesz, zacny panie Savanne, ja odwołam się tylko do siebie, i sam się załatwię z łotrem.


∗             ∗

Widzieliśmy, jak Klaudjusz Grivot, przestraszony obecnością agenta Berthout w domku ogrodnika, opuścił pośpiesznie willę Neuilly, przed rozegraniem się strasznego dramatu, który zakończył bal. O dramacie tym dowiedział się nazajutrz zrana w Saint-Ouen, i dowiedział się jednocześnie, że Weronika żyje i że nie jest już ślepą. Zdjęty przestrachem szalonym chciałby był jak najprędzej uciec, zniknąć. Ale go zatrzymało zastanowienie.
Jeżeli Robert Verniere się zabił, to z pewnością dlatego, że go poznała Weronika i że mu nie pozostawiała żadna droga ocalenia, lecz on miał tysiąc szans, że w chwili przerażenia i zgnębienia przed samobójstwem, nie wymienił go jako spólnika. Ponieważ zaś Weronika go nie widziała, nie mogła go więc oskarżyć, a zatem nie istniał przeciw niemu żaden dowód. Uciekać w takich warunkach, byłoby to oskarżyć samego siebie, przyznać się do winy, a w takim razie, policja, puściwszy się za nim w pogoń, prędzej czy później potrafiłaby go odnaleźć.
Pozostał więc, a z zachowania się względem niego upewnił się, że nikt ani nie myślał go podejrzewać.
Tak więc wszystko szło dobrze, tylko tracił swój udział w skradzionych 550,000 franków. Tak jak magnetyzer O’Brien i on pracował za darmo.
Upłynęły cztery dni.
Komisarz policji z Neuilly spisał protokół z samobójstwa, które przypisano nagłemu obłędowi.
Pogrzeb Roberta odbył się przy udziale licznym robotników fabryki, która odtąd miała nosić firm ę: Filip de Nayle i S-ka.
Piątego dnia o godzinie jedenastej zrana Magloire przybył do sądu, prosząc, ażeby mógł się zobaczyć z sędzią śledczym.
Zacny mańkut miał rękę lewą, jedyną rękę, na temblaku. Po chwili wpuszczony został do gabinetu Daniela Savanne.
— I cóż, mój dzielny Magloire, zagadnął tenże, czy masz mi powiedzieć coś nowego i ważnego.
— Tak, panie Savanne.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie Klaudjusza Grivot.
— Ja się nim zająłem.
— I ja także, i przyrzekam panu, że odtąd nie będzie pan miał z nim wcale kłopotu.
— Jakto?
— Zabiłem go wczoraj między godziną szóstą i pół a siódmą.
Daniel zerwał się z miejsca.
— Zabiłeś go, nieszczęśliwy, zawołał, i przychodzisz mi to oświadczyć! Morderstwo!
— Morderstwo! powtórzył Magloire. Ja dawny żołnierz marynarki! Spodziewam się, że pan sędzia nie uważa mnie za zdolnego. Zabiłem go, ale w sposób uczciwy.
Wytłómacz się.
— Po to umyślnie przyszedłem. Oto cała historja. Ja miałem już moją myśl, od czasu tej całej awantury w Neuilly i pilnowałem łotra. Wczoraj wieczorem, po zamknięciu fabryki, widziałem, jak przed obiadem wybrał się na przechadzkę po wybrzeżu Sekwany. Zapewne dla nabrania apetytu. Wsunąłem do kieszeni dwa rewolwery i poszedłem za nim. Dognałem go w kąciku ustronnym, bardzo ładnym, jakby umyślnie na to przeznaczonym, on się odwraca. Dzień dobry, panie Magloire! Dzień dobry, panie Grivot. Pan tak spacerem, panie Magloire. Nie, ja pana szukam, panie Grivot. A czy pan ma do mnie jaki interes? Mam pana o coś zapytać, panie Grivot. A o co, panie Magloire? A o to: Co pan zrobił z rewolwerem, który panu posłużył do zabicia na wpół Weroniki? Nie mogłeś go pan przecież sprzedać Prusom, ponieważ nie był nowego modelu, wynalezionego przez nieboszczyka zbrodniarza, twego wspólnika, Roberta Verniere. Grivot zbladł jak płótno. Wiesz pan, że mnie znieważasz! zawołał. Na co ja odpowiedziałem: Czy można znieważać hultaja takiego rodzaju? Czy można znieważać wściekłego psa? Kiedy się go spotyka, to go się zabija. Jednocześnie wyjąłem z kieszeni rewolwery. Wtedy Grivot głosem drżącym zapytał mnie: Czy chcesz mnie pan zamordować? Ja cię nie chcę zamordować, ponieważ nie jestem ani mordercą, ani zbrodniarzem, ani podpalaczem, jak ty. Ja ci wyświadczę wielki zaszczyt, że będziesz się bił ze mną, tak jak gdybyś był uczciwym człowiekiem. Weź ten rewolwer, ja mam drugi, policzymy dwadzieścia kroków i palniemy do siebie. On wziął broń, ja wyciągnąłem drugi rewolwer i cofnąłem się, ale nie odwracając się tyłem do łotra. Ostrożność! byłby mnie pewnie zastrzelił z tyłu. O dwadzieścia kroków zatrzymałem się. Raz! dwa! trzy! Pal! Strzelił jednocześnie ze mną. Zręczny był ptaszek. Kula jego przeszyła mi mięśnie w ramieniu, podczas gdy moja przebiła mu skroń. Taka sama rana, jaką zadał Weronice. Padł trupem na miejscu. Podniosłem rewolwer, pchnąłem nogą ciało bandyty do Sekwany, gdzie go ryby jedzą, i tyle.
— Magloire! rzekł Daniel Savanne. Chodź ze mną do prokuratora i opowiedz mu, coś mi opowiedział.
Prokurator wysłuchał, i kiedy Magloire skończył, wypowiedział swą opinię:
— Pojedynek bez świadków, jest to czyn przestępny, to pewne, ale zachodzą okoliczności niezmiernie łagodzące. Sprawie nie nada się biegu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.