Mali mężczyzni/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dziesiąty.
Powrót.

Gdy lipiec nastał, zaczęło się zbiéranie plonów: ogródki śliczne kwitły, i długie letnie dni rozkosznie schodziły. Dom stał otworem od rana do nocy, i chłopaki przebywały ciągle na wolném powietrzu, z wyjątkiem tylko szkolnych godzin. Lekcye bywały krótkie, a wakacye liczne, gdyż państwo Bhaer częstym ruchem, chcieli wyrobić w dzieciach siły. Jakże ci chłopcy byli rumiani, opaleni, żwawi! jaki mieli apetyt, jak tyli, jak wyrastali z majtek i kurtek! Co było śmiéchu, gonitw, co figlów, w domu i w szopie, co przygód na dalekich wycieczkach! A jakie zadowolenie panowało w zacnych sercach państwa Bhaer, gdy widzieli, że ich gromadka rozwija się na duchu i ciele! Jednéj tylko rzeczy brakowało do szczęścia, i ta nastąpiła w chwili, kiedy się najmniéj spodziéwano.
Pewnego wieczora, gdy się już mali chłopcy pokładli, starsi kąpali się w strumieniu, a pani Bhaer rozbiérała Teodorka w swoim pokoju, malec ten wykrzyknął nagle „Mój Dancio!“ i wskazał na okno, oblane światłem księżyca.
„Nie, kochanku, niéma go tutaj; to tylko ładny księżyc,“ rzekła matka.
„Nie, nie; Dancio jest psy otnie, Teodolet widział!“ powiedziało dziecko z uporem.
„Ha, mogłoby to być,“ pomyślała; lecz postać znikła bez śladu. Zaczęła go przyzywać, wybiegła do bramy z Teodorkiem w koszulce, i kazała mu także wołać, z tą myślą, że jego dziecięcy głos odniesie większy skutek; jednakże nikt nie odpowiadał, nikt się nie pokazywał, i z wielkim zawodem wrócili do domu. Teodorek upiérał się, że to nie był księżyc; leżąc już w łóżeczku, wychylał główkę, i pytał raz poraz „cy Dancio plędto pzyjdzie?“
Nareszcie usnął, chłopcy się położyli, w domu zapanowała cisza przerywana tylko ćwierkaniem świerszczy, a pani Bhaer szyła, myśląc ciągle o zaginionym chłopcu. W przekonaniu, że się Teodorek omylił, nie chciała tém urojeniem zawracać głowy mężowi, gdyż biédak tak mało czasu miał dla siebie, póki się chłopcy nie pokładli, i właśnie zasiadł do pisania listów. O dziesiątéj, podniosła się, chcąc do koła pozamykać dom, i skoro stanęła na wschodach, żeby się przyjrzéć urocznemu widokowi, coś białego wpadło jéj w oko za jednym ze stogów siana, rozrzuconych po łące. Dzieci bawiły się tam całe popołudnie; sądząc zatém że Andzia, według zwyczaju, zostawiła kapelusz, poszła po niego pani Bhaer. Ale zbliżywszy się, spostrzegła że to ani kapelusz, ani chustka do nosa, tylko rękaw od koszuli i opalona ręka; pospieszyła więc na drugę stronę stogu, i ujrzała śpiącego Dana.
Był on obdarty, brudny, wychudły i znużony: jednę nogę miał bosą, drugę obwiniętą w kawałek płócienkowéj kurtki, niezgrabnie użytéj zamiast bandaża. Widocznie z umysłu skrył się za stogiem, ale go zdradziła przez sen wyciągnięta ręka: wzdychał i jęczał, jak gdyby go dręczyły przykre mary; a gdy się raz poruszył stęknął, zapewne z bólu — spał jednak daléj.
„Nie może tu leżéć dłużéj,“ pomyślała, i nachyliwszy się, zcicha wymówiła jego imię. Otworzył oczy, i tak spojrzał, jak gdyby jéj obecność wydawała mu się dalszym ciągiem snu, uśmiechnął się bowiem, i rzekł rozespany:
„Matko Bhaer, ja powróciłem.“
To spojrzenie i te słowa bardzo ją wzruszyły, podniosła go więc, i rzekła serdecznie:
„Spodziéwałam się że wrócisz mój Danie, i takam uradowana, że cię widzę!“ wówczas rozbudził się zupełnie, z przestrachem zaczął sobie przypominać, gdzie jest i niedowierzał tak miłemu powitaniu. Zaraz mu się jednak zmienił wyraz twarzy i rzekł szorstko, jak zwykle:
„Miałem ztąd odejść jutro rano i tylkom się w przechodzie zatrzymał, żeby zajrzéć co się tu dzieje.“
„Czemuż nie wszedłeś do domu? czyś nie słyszał żeśmy wołali? Teodorek cię zobaczył i płakał za tobą.“
„Nie przypuszczałem żeby mi pani pozwoliła wejść!“ rzekł, i podniósł z ziemi małe zawiniątko, widocznie zabiérając się do odejścia.
„Sprobuj, to się przekonasz,“ odparła pani Bhaer, i wskazała ręką na drzwi, przez które światło wabiło ku sobie.
Dan westchnął głęboko, jak gdyby mu ciężki kamień spadł z serca, — wziął gruby kij, i zaczął dążyć ku domowi; lecz nagle zatrzymał się, pytając:
„Może pan Bhaer nie będzie rad temu, bom ja uciekł od pana Page?“
„On wié o tém, i bardzo się zasmucił; ale możesz wejść. Cóż to, kulejesz?“ zapytała pani Ludwika, gdy zaczął utykać, idąc obok niéj.
„Jakem się raz wspinał po murze, spadł mi kamień na nogę i przygniótł ją; ale to fraszka,“ powiedział, starając się ukryć ile go bólu kosztuje każdy krok.
Gdy pani Ludwika wprowadziła go do swego pokoju, rzucił się na krzeszło i głowę zwiesił w tył, blady i bezsilny, z bólu i znużenia.
„Mój biédny Danie, wypij to, a potém zjesz cokolwiek. Jesteś już u siebie w domu, pod opieką matki Bhaer.“
Podniósł tylko oczy z wdzięcznością, pijąc wino które mu przytknęła do ust, a potém zwolna zaczął jeść, co mu przyniosła. Zdawało się, że każdy kęs dodaje mu siły i zaraz począł mówić, jak gdyby mu pilno było zwierzyć się jéj ze wszystkiego.
„Gdzieś ty się obracał?“ zapytała, przysposobiając bandaże.
„Miesiąc temu uciekłem od pana Page; był on wprawdzie dosyć dobry, ale nadto ścisły, więcem go nie lubił, i popłynąłem rzeką z rybakiem mającym własną łódkę; dla tego to nie mogli mię odnaleść. Rozstawszy się z nim, pracowałem parę tygodni u gospodarza wiejskiego; alem zbił raz jego syna, a za to stary mnie znów wygrzmocił, więc odszedłem ztamtąd i przywlokłem się tutaj.“
„Całą drogę piechotą?“
„Tak; ten gospodarz nie zapłacił mi, a ja nie chciałem go o nic prosić, bo wyłomotanie chłopaka starczyło mi za nagrodę,“ rzekł Dan ze śmiechem, a jednak zawstydzoną miał minę, spojrzawszy sobie na brudne ręce i obdartą odzież.
„Z czegożeś żył? To była zbyt długa przeprawa, jak na takiego chłopca.“
„Radziłem sobie jako tako, pókim nie skaleczył nogi. Ludzie dawali mi jeść, noce spędzałem w stodołach, a w dzień wlokłem się daléj — i byłbym tu zaszedł prędzéj, alem zabłądził szukając bliższéj drogi.“
„Pocóżeś przyszedł, kiedyś niechciał wejść do domu i pozostać u nas?“
„Chciałem zobaczyć Teodorka i panią, a potém pójść do miasta i pracować po dawnemu. Byłem tak znużony, żem się musiał przespać na sianie; ale gdyby nie to że mię pani znalazła, byłbym wyruszył o świcie.“
„Czy żałujesz że się stało inaczéj?“ zapytała pani Bhaer na wpół żartobliwie i z wyrzutem, przyklękając by obejrzéć zranioną nogę.
Dan zaczerwienił się, wlepił oczy w talérz i rzekł cichym głosem „Nie pani; rad jestem i pragnąłem tu zostać, tylkom się lękał...“
Nie dokończył mówić, gdyż pani Bhaer przerwała mu okrzykiem litości, zobaczywszy straszną ranę.
„Kiedyżeś to sobie zrobił?“
„Trzy dni temu.“
„I szedłeś daléj?“
„Wlokłem się o kiju i obmywałem nogę w każdym strumieniu; a jakaś kobieta dała mi szmatę żeby ją obwiązać.“
„Pan Bhaer musi cię natychmiast opatrzéć,“ powiedziała pani Ludwika, i pospieszyła do przyległego pokoju. Ponieważ drzwi zostały otwarte, Dan słyszał zatém wszystko, co mówili między sobą.
„Fritz, ten chłopiec wrócił.“
„Kto, Dan?“
„Tak; Teodorek zobaczył go przez okno, więceśmy go wołali, ale odszedł i skrył się za stóg siana, na łące. Znalazłam go tam śpiącego: był na wpół żywy z bólu i znużenia. Uciekł od pana Page przed miesiącem i odtąd ciągle wędrował do nas. Powiada, że nie chciał być widzianym, tylko przyjrzawszy się nam chwilę, miał pójść do miasta i pracować jak dawniéj. Jednak miarkuję, że szedł z nadzieją iż go przyjmiemy i czeka niespokojnie wiadomości, czy się z nim zechcesz zobaczyć i czy mu pozwolisz tu zostać.“
„Czy tak powiedział?“
„Oczy jego to mówią, i gdym go obudziła, rzekł jak syn marnotrawny „Matko Bhaer, ja powróciłem.“ Nie miałam serca łajać i przyjęłam go, jakby owieczkę wracającą do stada. Czy go mogę zatrzymać, Fritzu?“
„Ma się rozumiéć! widać że się ten chłopiec do nas przywiązał, więc odtąd niepuściłbym go od siebie, tak samo, jak naszego Robcia.“
Dan usłyszał jakiś luby i cichy dźwięk, jak gdyby pani Bhaer dziękowała mężowi bez słów, i w ciągu milczenia jakie potém nastąpiło, dwie duże łzy spłynęły biédnemu chłopcu po wychudłych policzkach. Nikt tego nie zobaczył, bo je szybko obtarł; ale zdaje mi się, że w owéj chwili, dawna nieufność do państwa Bhaer znikła w nim na zawsze: serce zostało poruszone, i opanowała go żywa chęć okazania się godnym ich przywiązania i litości. Nie zdradził się ani jedném słowem, lecz w duchu postanowił zamienić chęci w czyn i zalał się gorącemi łzami — czego nie dokazały na nim przedtém ani ból, ani znużenie i samotność.
„Chodź zobaczyć jego nogę; zdaje mi się, że jest w bardzo złym stanie, bo chodził przez trzy dni po kurzu i upale. Obmywał ją tylko wodą i obwiązał starą kurtką. Powiadam ci Fritz, że to dzielny chłopak, i jeszcze zeń zrobię porządnego człowieka.“
„Ufam temu droga entuzjastko, bo taka wiara jak twoja, zasługuje na to, by została uwieńczoną pożądanym skutkiem. Zaraz pójdę zobaczyć twego Spartańczyka; ale gdzie on jest?“
„W moim pokoju. — Tylko mój drogi, bądź dobrym, chociażby ci opryskliwie odpowiadał. Jestem pewna, że go tém sobie ujmiesz. On nie znosi surowości, ani wielkich ścieśnień; lecz łagodném słowem i nieograniczoną cierpliwością tak nim pokierujesz, jak mną kiedyś kierowano.“
„Albożeś ty była kiedy podobną do tego ladaco?“ zawołał pan Bhaer ze śmiechem wprawdzie, ale na wpół rozgniewany.
„Takie same miałam skłonności, tylko się inaczéj objawiały. Dla tego odczuwam niejako instynktem jego wrażenia: odgaduję co go ułagodzi lub wzruszy; pojmuję pokusy i błędy. Bardzo się z tego cieszę, bo mi łatwiéj będzie wpływać nań, i jeżeli zdołam z tego dzikiego chłopca uczynić porządnego człowieka, będzie to najpiekniejszém dziełem w mojém życiu.“
„Oby ci Bóg błogosławił, i wspierał cię swą pomocą!“ rzekł pan Bhaer z takiém przejęciem, z jakiém ona przedtém mówiła.
Gdy poszli następnie do pokoju, gdzie Dan pozostał, zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie; jednakże natychmiast podniósł żywo głowę i probował zerwać się, ale pan Bhaer rzekł żartobliwie:
„A więc wolisz Plumfield, niż zakład pana Page? Dobrze: — zobaczymy, czy teraz będzie między nami trwalsza zgoda?“
„Dziękuję panu,“ odezwał się Dan, usiłując nie być opryskliwym, co mu przyszło nadspodziéwanie łatwo.
„Teraz weźmiemy się do nogi. Ach! cóż za okropna rana! Trzeba sprowadzić jutro doktora. — Ludko, daj-no ciepłéj wody i starego płótna.“
Zacny profesor obmył i obwiązał skaleczoną nogę, a pani Ludwika przysposabiała tymczasem jedyne łóżko, jakie było wolne. Stało ono w pokoju przyległym do bawialnego: skoro chłopiec który zachorował, umieszczano go tam zwykle, bo w ten sposób pani Bhaer nie potrzebowała biegać ciągle po wschodach, a dziecko mogło widziéć co się w domu dzieje. Gdy już pościel była gotową, pan Bhaer wziął Dana na ręce, zaniósł go, rozebrał, położył na czyściuchném posłaniu, i raz jeszcze uścisnąwszy mu rękę, rzekł prawdziwie ojcowskim tonem „dobranoc ci, mój synu.“ Dan usnął zaraz i spał mocno przez kilka godzin; poczém noga zaczęła drgać i boléć, rozbudził się więc, ale chociaż nie mógł już nią poruszać, starał się nie jęczéć głośno, żeby kto nie usłyszał, gdyż był dzielnym chłopcem i tak mężnie znosił ból, że pan Bhaer słusznie go nazwał „małym Spartańczykiem.“
Pani Ludwika miała zwyczaj obchodzić cały dom w nocy, żeby okna zamknąć, łóżeczko Teodorka zasłonić firanką od moskitów, albo zajrzéć do Tomka chodzącego niekiedy przez sen. Budził ją najmniejszy szelest i często roiła sobie że słyszy złodziei, kotów, lub nawoływanie do pożaru. Ponieważ drzwi stały otworem, doszły jéj ucha ciche jęki Dana i w mgnieniu oka, była na nogach. Właśnie rozpaczliwie zbijał sobie rozgrzaną poduszkę, kiedy światło zabłysło w sieni i pani Ludwika wsunęła się jakby jakie komiczne widmo z włosami zwiniętymi w duży węzeł na wierzchu głowy i w długim szarym szlafroku, od którego ogon wlókł się za nią.
„Bardzo cierpisz, Danie?“
„O bardzo; alem niechciał panią rozbudzić.“
„Ja się zawsze kołaczę po nocy, jak sowa. — Noga strasznie rozpalona — trzeba zwilżyć bandaże,“ powiedziała ta sowa o macierzyńskiém sercu, poczém pobiegła po zimny okład i szklankę wody z lodem.
„Ach, jakże mi przyjemnie!“ rzekł z westchnieniem Dan, skoro uczuł zwilżone bandaże i odświéżył gardło zimną wodą.
„Staraj się teraz usnąć i nie zlęknij się, jak mię tu późniéj zobaczysz, bo się zjawię, żeby cię znów orzeźwić.“
Gdy pani Ludwika nachyliła się, żeby poprawić poduszkę i prześcieradło, ku wielkiemu jéj zdziwieniu, Dan objął ją za szyję i pocałował. Jedyne słowa, jakie powiedział złamanym głosem, były: „dziękuje pani“ ale to znaczyło „żałuję, i poprawię się.“ Pani Bhaer zrozumiała go i przyjęła niemą spowiedź, bez objawów zadziwienia. Pomnąc na to, że on matki nie ma, ucałowała go serdecznie i na odchodném rzekła tkliwe wyrazy, które długo zapamiętał. „Jesteś teraz mojém dziecięciem, i od ciebie zależéć będzie, żebym to mówiła z radością i dumą.“
O świcie zakradła się drugi raz: tak mocno spał, że go to nie obudziło; nawet gdy odwilżała nogę, nie dał znaku życia, ale z twarzy widać było, że się ból zmniejsza.
Ponieważ nazajutrz przypadła niedziela, tak było cicho, że się rozbudził dopiéro koło południa i spostrzegł zaraz ciekawą twarzyczkę, zaglądającą przez drzwi. Wyciągnął ręce, a Teodorek wskoczył na łóżko, wołając: Mój Dancio pzysedl!“ przyczém ściskał go i tulił z radością. Zaraz ukazała się téż pani Bhaer ze śniadaniem, udając że nie widzi jak Dan jest zawstydzony, okazaną jéj poprzedniego wieczoru czułością. Teodorek uprosił żeby go mógł karmić, co Dana bawiło, gdyż nie był bardzo głodny.
Następnie przyszedł doktór i biédny Spartańczyk przykrą przebył chwilę, bo kilka kostek w nodze zostało nadwerężonych i naprostowanie ich sprawiło taki ból, że usta mu zsiniały i pot wystąpił na czoło. Nie krzyknął jednak ani razu, tylko ściskał tak mocno rękę pani Ludwiki, że długo była czerwoną.
„Ten chłopiec nie będzie mógł stąpać, przynajmniéj przez jaki tydzień, ale trzeba sprobować czy zamiast leżéć, nie mógłby się przechadzać o kuli,“ rzekł doktór, zbiérając błyszczące narzędzia, których widok sprawiał na Danie przykre wrażenie.
„Wszakże ja z czasem wydobrzeję, nieprawda?“ zapytał przestraszony wzmianką o kuli.
„Mam nadzieję,“ odparł doktór i odszedł, zostawiając Dana bardzo zgnębionym, — bo utrata nogi jest wielkiém nieszczęściem, dla ruchliwego chłopca.
„Nie lękaj się; ja doskonałą jestem lekarką, i zamiesiąc będziesz tak biegał, jak dawniéj,“ rzekła pani Ludwika, różowo patrząca na rzeczy.
Ale Dana prześladowała trwoga i nie pocieszały go nawet pieszczoty Teodorka; co widząc, pani Ludwika wpadła na myśl, żeby go odwiedziło kilku kolegów; zapytała więc, kogo sobie życzy.
„Alfreda i Adasia — chciałbym tu miéć także mój kapelusz, bo się im może spodoba to, co w nim znajdą. Czy tylko pani nie wyrzuciła mego zawiniątka?“ zapytał z trwogą.
„Przeciwnie, schowałam je, domyślając się że tam muszą być jakieś skarby, kiedy masz o nim takie staranie.“
Po chwili przyniosła mu stary słomiany kapelusz, pełen motyli i chrabąszczy, oraz chustkę w któréj było mnóstwo osobliwości pozbiéranych w drodze, jakoto: ptasie jaja, kamienie, i drobne raki, wielce oburzone niewolą.
„Czy mógłbym dostać jakie naczynie na tych jeńców? chciałbym się im przypatrywać, bo takie śliczne!“ rzekł Dan, i zapominając o nodze, roześmiał się serdecznie, gdy raki zaczęły pełzać po łóżku.
„Dam ci starą klatkę Polly, będzie doskonała na ten użytek. Pójdę zaraz po nią, a ty, pilnuj tymczasem żeby nie uszczypały Teodorka w paluszek.“
Dan był mocno uradowany, że skarby jego nie zostały wyrzucone, jako śmieci.
Alfred i Adaś przybyli wraz z klatką i raki zostały umieszczone w nowéj siedzibie, ku wielkiéj uciesze chłopców, którzy przejęci tym widokiem, swobodniéj powitali zbiega.
Dan dokładniéj opowiedział swe przygody tym zaciekawionym słuchaczom, aniżeli państwu Bhaer, a następnie rozłożył swe „rupiecie“ i tak je zajmująco opisywał, że pani Ludwika, słuchająca w przyległym pokoju żeby nieprzeszkadzać, była zdumiona i doskonale się bawiła tym dziecinnym wykładem.
„Jak on ma dużo wiadomości i jaki w nich zamiłowany! To wielkie szczęście — zwłaszcza teraz — bo nie lubi książek, więc byłoby go trudno rozrywać, póki leży włóżku. — Chłopcy mogą mu znosić kamienie i chrabąszcze.
Bardzom rada żem odkryła tę pożyteczną skłonność, bo mi ułatwić może kształcenie jego charakteru. Gdyby Dan wyszedł na słynnego naturalistę, a Adaś na znakomitego muzyka, słusznie chlubiłabym się tegorocznymi plonami,“ myślała pani Ludwika, z uśmiechem spoglądając na swę księgę. Zupełnie jak w dzieciństwie, zaczęła budować zamki na lodzie, z tą tylko różnicą, że już ich nie przeznaczała sobie, lecz innym. Może właśnie z téj przyczyny urzeczywistniły się niektóre, bo miłość jest doskonałą podwaliną do wszelkich budowli.
Alfreda najbardziéj zaciekawiły Dana przygody; ale Adasiowi więcéj przypadły do smaku motylki i chrabąszcze. Z takiém przyjęciem słuchał opowiadania o ich życiu króciutkiém i pełném przemian, jak gdyby to był nowy rodzaj czarodziejskich bajek. Mimo prostoty słowa, Dan dobrze opowiadał i przyjemnie mu było, że może czegoś nauczyć tego małego filozofa. Tak dalece pochłaniał uwagę swych słuchaczy, że pan Bhaer musiał im przypomniéć, że już czas na przechadzkę. Dan zaczął gonić smutném okiem za nimi, profesor wpadł więc na myśl, żeby go przenieść na sofę do gabinetu, dla zmiany powietrza i miejsca.
Skoro go usadowiono, i gdy uciszyło się już w domu, pani Ludwika, która w pobliżu pokazywała obrazki Teodorkowi, zapytała ciekawie:
„Gdzieś ty się nauczył tak dużo?“
„Zawszem lubił te rzeczy, ale mało wiedziałem, póki mię nie oświecił pan Hyde.“
„Któż to jest?“
„On zwiedzał poblizkie lasy, i badał — to — nie wiem jak nazwać — pisał o żabach, rybach, i tym podobnych rzeczach. Mieszkał u pana Page i zazwyczaj brał mię z sobą do pomocy. Niezmiernie to lubiłem, bo opowiadał dużo, a przytém taki jest wesoły i taki rozumny! Mam nadzieję, że go będę widywał czasami.“
„Bardzo tego pragnę,“ odrzekła pani Ludwika, zauważywszy iż mu się twarz rozjaśniła i język rozwiązał, wbrew zwyczajowi.
„Umiał przyzywać do siebie ptaki — a króliki i wiewiórki, tak były doń śmiałe, jakby do drzewiny, naprzykład. Nigdy im nie wyrządzał krzywdy, i zdawało się, że go znają. — Czy pani łachotała kiedy słomką, jaszczurki?“ zapytał Dan ciekawie.
„Nie, alebym chciała sprobować.“
„Ja to już robiłem; bardzo jest zabawne jak się kurczą i wyciągają; — one to lubią i pan Hyde często się tém zajmował. Umiał téż węży przywoływać gwizdaniem; wiedział kiedy jaki kwiat zakwitnie; pszczoły go nie kąsały; o rybach i mchach, o Indjanach i skałach, opowiadał najcudowniejsze rzeczy w świecie.“
„Pewno przez te ulubione przechadzki z panem Hyde, zaniedbywało się pana Page,“ powiedziała figlarnie pani Ludwika.
„Prawda; gniéwało mię to, gdym musiał pléć lub kopać motyką, zamiast się wałęsać po świecie. Page nazywał takie rzeczy głupiemi, a pana Hyde szaleńcem, dla tego że godzinami leżał na ziemi, śledząc pstrąga lub ptaka.“
„Tak;“ rzekła pani Ludwika „Page jest prostym rolnikiem, więc nie mógł tego zrozumiéć, że naturalista podejmuje równie zajmującą, a nawet równie ważną pracę, jak on. — Słuchaj co ci powiem, Danie; jeżeli, o ile mi się zdaje i co mię cieszy — prawdziwie lubisz te rzeczy, postaram się, żebyś się ich uczył. Chciałabym jednak, żebyś pracował nad czémś więcéj, i to pilnie, bo inaczéj pożałujesz kiedyś i przekonasz się, że trzeba wrócić do początków.“
„Usłucham panią,“ rzekł potulnie, zalękniony surowością jéj ostatnich słów, nienawidził bowiem książek, ale widocznie uczynił postanowienie, że wszystko zrobi, co tylko ona zechce.
„Widzisz tę szafę o dwunastu szufladach?“ zapytała niespodzianie.
Dan spojrzał na dwa staroświeckie biórka po obu stronach fortepianu: znał je dobrze i często widywał, jak wyjmowano z szuflad postronki, gwoździe, bibułę, i tym podobne, pożyteczne przedmioty. Skinął więc głową z uśmiéchem, a pani Ludwika mówiła daléj:
„Jakże myślisz, czy z tych szuflad będzie dobre schowanie na ptasie jaja, kamienie, skorupy i mchy?“
„Doskonałe, ale pewnie zarówno jak Page, nie pozwoli mi pani zbiérać tych rzeczy, prawda?“ zawołał Dan siadając, żeby się lepiéj przyjrzéć staroświeckiemu sprzętowi.
„Przeciwnie, lubię takie zbiory. W każdym razie dałabym ci te szuflady, bo zawsze szanuję dziecinne skarby i sądzę, że się powinno miéć na nie wzgląd. Zrobimy układ mój Danie, i mam nadzieję, że go wiernie dotrzymasz: jest tu dwanaście obszernych szuflad, po jednéj na każdy miesiąc; jeżeli na to zasłużysz pełnieniem obowiązków, zostaną twoją własnością. Wierzę w skuteczność nagród, zwłaszcza dla młodzieży, bo chociaż z początku może pełnimy dobro tylko dla nagrody, jeżeli jest sprawiedliwie wymierzaną, uczy nas miłować je, dla niego samego.
„Czy pani lubi nagrody?“ zapytał Dan ciekawie.
„Bardzo, i dotychczas nie umiem obchodzić się bez nich; ale moją nagrodą nie są szuflady, podarki, wakacye — lecz dobre postępowanie i szczęście naszych wychowanków — i pracuję na nią tak samo, jak tobie radzę pracować na tę szafę. Gdy będziesz robił nawet to, czego nie lubisz, i o ile zdołasz najlepiéj, wówczas zdobędziesz dwie nagrody: szafkę któréj pragniesz, i zadowolenie z chętnie spełnionego obowiązku. — Rozumiész mię?“
„Rozumiem.“
„Wszyscy ludzie potrzebują tych drobnych pomocy. Będziesz się więc starał odrabiać lekcye, pełnić wszelkie powinności, zgodnie żyć z kolegami i dobrze pożytkować dni świąteczne? Jak mi przyniesiesz dobre sprawozdanie, lub gdy sama spostrzegę twe usiłowania — bo mam na to bystre oko — wówczas dostaniesz przedziałkę w szufladce. — Patrz, niektóre są już przegrodzone na cztery części, inne każę tak samo urządzić, żeby na każdy tydzień była jedna skrytka. Skoro się szuflada napełni ciekawemi rzeczami, tak będę dumną jak ty; może nawet bardziéj, bo w tych chrabąszczach, mchach, i barwnych motylkach, będę widziała: dobre postanowienia spełnione, wady pokonane, i obietnicę wiernie dochowaną. — Cóż Danie, zrobimy to?“
Odpowiedział jéj na to spojrzeniem, które wyrażało że czuje i rozumié jéj życzenia i słowa, chociaż nie potrafi dziękować. Pani Bhaer widząc z jego zarumienionéj twarzy, iż doznał pożądanego wrażenia, wyciągnęła już tylko górną szufladę, wytarła ją z kurzu, i postawiwszy na dwóch krzesłach przy sofie, rzekła wesoło:
„Zacznijmy od poukładania chrząszczy w bezpieczném miejscu. Jak widzisz, można dużo rzeczy nakłaść w te przedziałki. Motyle poprzypinam po bokach w około; będzie im dobrze i nie zajmą miejsca ciężkim przedmiotom, które ułożymy na dnie. Dam ci waty, czystego papiéru i szpilek, żebyś był zaopatrzonym na cały tydzień.“
„Cóż mi z tego, kiedy nie mogę wychodzić po nowe okazy!“ rzekł Dan, z żałością patrząc na nogę.
„Prawda; ale na tydzień wystarczą ci te zapasy; a jak poprosisz chłopców, to ci potém naznoszą mnóstwo rzeczy.“
„Oni się na tém nie znają; zresztą póki tu leżę, nie będę mógł ani pracować, ani się uczyć, ani zasługiwać na te szufladki.“
„Dużo jest lekcyi, których się możesz uczyć tutaj. Przytém, mógłbyś dla mnie wykonywać różne drobne zadania.“
„Doprawdy?“ zawołał Dan z zadziwieniem i radością.
„Ucz się być cierpliwym i pogodnym, mimo bólu i braku rozrywek; baw Teodorka, zwijaj mi bawełnę, czytaj mi głośno, podczas gdy szyję — bo to wszystko nie nadweręży ci nogi; a w ten sposób, nie będziesz się nudził, ani tracił czasu.“
Tu, Adaś wpadł z dużym motylem w jednéj ręce, i ze szkaradną ropuchą, w drugiéj.
„Patrz Danie, com znalazł! Wróciłem się z przechadzki, żeby ci to oddać. Spodziéwam się, że to ładne rzeczy!“ wołał zdyszany.
Dan roześmiał się z ropuchy i odrzekł „nie mam jéj gdzie podziać; ale motyl bardzo piękny, i jeżeli pani Bhaer zechce mi dać dużą szpilkę, to go przypnę wysoko w szufladzie.“
„Nie lubię patrzéć na męczarnie tych biédnych istotek; jeżeli je trzeba zabić, to skróćmy przynajmniéj cierpienia, kroplą kamfory,“ rzekła pani Ludwika podając flaszeczkę.
„Ja wiem, jak się to robi: pan Hyde zawsze je zabijał w ten sposób; ale niemając kamfory, musiałem używać szpilki,“ rzekł Dan, i ostrożnie nalał kropelkę, na łebek owada. Blado-zielone skrzydła trzepotały się chwilę, a potém ustały znaki życia.
Zaledwie się skończyła ta prosta operacya, Teodorek wykrzyknął z sypialnego pokoju „ach! male lacti ucietly, a duzy zjadl je wsysttie!“ Adaś i pani Ludwika pobiegli na pomoc i oto co ujrzeli: Teodorek podskakiwał gorączkowo na krzesełku, a dwa raczki pełzały po podłodze, wymknąwszy się z klatki przez pręciki; trzeci wgramolił się na szczyt téjże, widocznie przejęty trwogą o życie, u dołu bowiem przedstawiał się smutny a jednak komiczny obraz. Duży rak dostał się do kącika, gdzie zwykle stał kubek Polly, i usiadł tam pożérając z zimną krwią jednego ze swych krewniaków. Wszystkie łapki biédaka zostały już oberwane, on sam był obrócony do góry łebkiem; zwierzchnia skorupa spoczywała w łapie dużego raka, pod samym pyszczkiem, jakby talérz — on zaś zajadał i od czasu do czasu spoglądał wypuklemi oczkami tu i owdzie. Wywieszał przytém wązki języczek oblizując się tak komicznie, że się dzieci zanosiły od śmiéchu.
Pani Ludwika przyniosła klatkę Danowi, żeby się temu przyjrzał, a Adaś chwytał zbiegów pod miseczkę od mydła, obróconą do góry dnem.
„Będę musiał wypuścić na wolność tych jeńców, bo ich teraz nie upilnuję,“ rzekł Dan, z widocznym żalem.
„Podejmuję się czuwać nad nimi, jeżeli mię nauczysz jak się brać do tego. Będę je trzymał razem z żółwiami,“ powiedział Adaś, któremu raki lepiéj podobały się nawet od tych jego powolnych stworzeń. Tak więc dowiedziawszy się od Dana, jakie są ich potrzeby i zwyczaje, zaniósł je do nowéj siedziby.
„Jaki to dobry chłopiec!“ rzekł Dan, starannie zawieszając pierwszego motyla; Adaś ujął go sobie bowiem wyrzeczeniem się przechadzki, dla sprawienia mu przyjemności.
„Powinien być dobrym, bo dokładano wielkich starań, aby go uczynić jak najlepszym.“
„On ma kochające osoby, które go oświecają i wspierają radami, a ja nie mam nikogo,“ rzekł Dan z westchnieniem, zamyślając się o swém zaniedbaném dzieciństwie, co mu się rzadko zdarzało.
„Wiem mój drogi, i dla tego od ciebie nietyle wymagam co od Adasia, chociaż jest młodszy. Ale teraz możesz liczyć na naszę pomoc i mam nadzieję, że cię nauczymy radzić sobie w życiu. Czyś zapomniał, jak cię dawniéj uczył ojciec Bhaer, że trzeba być dobrym i prosić Boga o pomoc?“
„Nie, pani,“ odrzekł Dan cichutko.
„Probujesz jeszcze tego sposobu?“
„Nie,“ odparł jeszcze ciszéj.
„Będziesz to czynił co wieczór, przez wzgląd na mnie?“
„Będę!“ odpowiedział uroczyście.
„Liczę na to i zdaje mi się, że poznam, czyś wierny przyrzeczeniu, bo takie rzeczy są widoczne dla osób wierzących w ich skuteczność. — Mam tu powieść o chłopcu, który jeszcze gorzéj, niż ty, skaleczył sobie nogę; przeczytaj ją, to się przekonasz, jak dzielnie znosił swój krzyż.“
Dawszy mu do rąk śliczną książkę, zostawiła go z godzinę, wpadając niekiedy, żeby się nie czuł osamotnionym. Dan nie lubił czytać, ale wkrótce tak go ta powieść zajęła, że się zdziwił, gdy chłopcy wrócili już do domu. Stokrotka przyniosła mu bukiecik z polnych kwiatów; Andzia napraszała się, żeby jéj pozwolono podać mu wieczerzę; a koledzy siedząc przy stole, uśmiechali się doń przyjaźnie, z poza stosów chleba z masłem.
Pan Bhaer zaniósł go wcześnie do łóżka, a Teodorek przyszedł w nocnéj koszulce powiedziéć dobranoc, gdyż wraz z ptaszkami układał się zwykle w swém gniazdku.
„Chciałbym zmówić paciolet psy Danciu, cy modę?“ zapytał, a gdy matka pozwoliła, ukląkł przy łóżku Dana i złożywszy pulchne rączki, mówił zwolna:
„Plosę Boda, zeby blodoslawil wsysttich i zeby mi pozwolil być doblym.“
Potém pani Bhaer wyniosła go, uśmiéchającego się prawie przez sen.
Gdy się skończyła wieczorna gawęda, gdy ucichły śpiewy i ustał ruch w domu, Dan leżał w swym miłym pokoiku, oddany nowym myślom, pełen nowych nadziei i życzeń, które się rozbudziły w jego dziecięcém serduszku. Miłość i wdzięczność rozpoczęły dzieło, którego dokonać miały: czas i praca. Ze szczerém postanowieniem dotrzymania pierwszéj obietnicy, Dan złożył ręce wśród ciemności i wyszeptał modlitewkę Teodorka: „Boże, błogosław wszystkim i dopomóż mi być dobrym.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.