Legjony/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część I
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Różowe, wesołe blaski kładły się na śniegu od jasno oświeconych okien we dworze. Markowi, gdy minął kołowrót, zdawało się, że przez okno widzi, wśród innych osób, wdzięczną postać panny Klarybelli Wyrożębskiej, ale nie widział jej wyraźnie, gdyż mróz przysłonił szyby fantastycznemi kwiatami szronu. Niedaleko ganku stała podwójna karoca na saniach; obok niej czterech parobków konno, z długiemi drążkami w ręku, do których przywiązane były żelazne koszyki, naładowane łuczywem. Dwaj z nich byli zajęci zapalaniem łuczywa, co oznaczało, że goście wyjadą lada chwila. Marek nie chciał się spotkać z paniami z Leżnicy, wszedł więc prędko do sieni, by udać się do swego pokoju na górze. Zaledwie jednak przeszedł pół drogi do schodów, gdy drzwi bawialnego pokoju roztworzyły się narozcież i ukazała się w nich starościna Sokołowska pod rękę ze starym szambelanem, za nimi zaś Kajetan prowadził pannę Klarybellę. Wobec niespodziewanego spotkania, Markowi nie pozostało nic innego, jak zatrzymać się i przywitać. Ucałował więc rękę pani starościny, drobnej i chudej osóbki, trochę głuchej i zdziecinniałej, ale czułej jeszcze na względy towarzyskie, co pokazało się zaraz przy powitaniu, gdyż zapytała tylko zimno: „A waćpan aż do nocy polował?“ — i nie czekając na odpowiedź, przeszła. Natomiast inne było zachowanie się panny Klarybelli. Gdy Marek skłonił się przed nią, ujęła go lekko obu rękoma za skronie i ucałowała w czoło. Ponieważ przy poprzednich spotkaniach witała go i żegnała zawsze obojętnie, więc chłopiec spojrzał na nią pytającym i zdumionym wzrokiem. Ale na to nieme pytanie odpowiedziała milczeniem, tylko oczy jej stały się poważne i smutne. Była w niej jakaś powaga, której Marek nigdy przedtem nie widział, a w pocałunku, jaki złożyła mu na czole, pewna tkliwość, której się nie spodziewał. Stał więc przed nią, nie umiejąc zdobyć się choćby na jedno słowo. Ogarnęło go nagle pełne niepokoju poczucie, że coś się stało, coś się zmieniło, coś zaszło. Ale był chłopcem tak młodym i niedoświadczonym, że na pytania, które mu napływały falą do głowy, nie umiał dać sobie odpowiedzi. Serce ścisnęła mu obawa, że czeka go bolesny cios, a jednocześnie, ponieważ dał w Leżnicy do zrozumienia, że odjeżdża na długo, zatliła mu się w sercu nadzieja, że to może jest tylko czułe pożegnanie i błogosławieństwo na drogę. Mącił mu przytem myśli podziw dla piękności panny Klarybelli, który go chwytał zawsze, ilekroć ją zobaczył — podziw dla jej białej twarzy, dla czarnych loków, dla niebieskich oczu, dla całej postaci. Strojniejsza dziś, niż zwykle, przybrana w wąską, przepasaną tuż pod piersiami suknię, pod którą wysmukłe jej ciało rysowało się aż nazbyt wyraźnie, różowa i powiewna, wydawała mu się boginią, na którą olśnione oczy jego nie były godne spoglądać.
Marek zapatrzył się na nią tak, że zapomniał o świecie bożym, i nie przyszło mu na myśl, że, stojąc tak z otwartemi ustami, a zarazem w rozterce dusznej, złożonej ze zdumienia, niepokoju i podziwu, miał minę gapia, który mógł boginię rozśmieszyć, gdyby nie to, że sama była nastrojona poważnie i smutno. Lecz nim ochłonął — przeszła, a za nią obojętny i zimny Kajetan, który po chwili począł ją otulać w ciepłe szale i puszystą lisią szubę. Służba wciągnęła następnie na jej trzewiczki i przewiązane nakrzyż pończoszki ciepłe berlacze — i obie panie, wraz z starszym szambelanem i z Kajetanem znikły za oszklonemi drzwiami sieni. Marek dojrzał jeszcze przez szyby białą perukę stryja, pochylającą się kilkakrotnie nisko, poczem na dziedzińcu zabłysły chwiejnem, krwawem światłem kafarki, parsknęły raz i drugi konie, zaskrzypiał śnieg pod płozami i kareta, zatoczywszy krąg wokół dziedzińca, wtoczyła się w bramę. Przez czas jakiś promienie łuczywa rozświecały coraz dalej i dalej pnie starej lipowej alei, poczem wszystko znikło za czworakami i kuźnią na zakręcie.
Stary szambelan wszedł z ganku do sieni, pocierając palcami końce uszu, spojrzał na stojącego, jak słup soli Marka, przymrużył oczy i rzekł:
— Dziwny to obyczaj polować, gdy w domu są goście. Ale tymczasem przebierz się i przyjdź potem do salonu.
Marek, który postanowił rozmówić się ze stryjem dziś jeszcze, zrzuciwszy na górze lisiurę i rękawice, zeszedł nadół — gdzie znalazł się w towarzystwie stryja Augusta i Kajetana.


∗             ∗

Młodszy szambelan chodził miarowym krokiem po pokoju, a starszy siedział w fotelu przed kominkiem, i wyciągnąwszy nogi, przybrane w białe jedwabne pończochy, wydymał lekko wargi, spoglądając na Marka z wyrazem jakby serdecznego współczucia. Przybrany w brzoskwiniowy aksamitny frak, w białej peruce, z twarzą powleczoną różową szminką, wyglądał trochę jak karnawałowa maska. Przez pewien czas namyślał się widocznie, jak zacząć rozmowę, wreszcie rozpoczął ją od przysłowia, które niegdyś sobie wymyślił i przyswoił, tylko dlatego, że w owej epoce wielu magnatów miało własne przysłowia:
— Sancta Pupa, Sancta Barbara!...
Poczem podniósł głowę i zamknął na chwilę oczy.
— Przybliż się, młodzieńcze — rzekł do Marka — i słuchaj. Możesz usiąść...
Marek przysunął krzesło i usiadł.
— Stryj chce mi coś powiedzieć?
— Tak jest i to coś ważnego, a zarazem coś takiego, co powinno cię ucieszyć.
— Słucham.
Szambelan nieodrazu jednak zaczął mówić, albowiem uczuł w nogach nerwowy niepokój, więc pocierając dłońmi kolana, czekał, aż mu przejdzie.
Wreszcie utkwił oczy w twarzy chłopca i zapytał:
— Czyś zauważył, że panna Klarybella pożegnała się dziś z tobą w sposób ekstraordynaryjny?
— Owszem, wyznaję, że w pierwszej chwili byłem zdziwiony.
— A więc w drugiej przestań się dziwić...
Tu znów na chwilę przerwał, poczem dokończył, kładąc nacisk na każdą sylabę:
— ...Albowiem panna Klarybella, to twoja przyszła stryjenka.
Marek zaczerwienił się, następnie pobladł, a szambelan wydobył tabakierkę, stuknął w nią zlekka, otworzył i, chwyciwszy końcami palców szczyptę tabaki, wpatrywał się wciąż w chłopaka, jakby chcąc dokładnie wysondować głębokość rany, którą zadał.
I w głosie jego drgała, jakby zwycięska, złośliwa radość, gdy, cedząc zwolna wyraz po wyrazie, tak mówił dalej:
— Sancta Pupa, mój chłopcze... Na to niema rady. Pan Buffon, sławny pisarz francuski, powiada, że w Afryce, czy tam gdzieś, gdzie rośnie pieprz i rozmaite bakalje, skoro lew ozwie się w puszczy, wszystko milknie i ustępuje mu z drogi. Otóż, widzisz, pan Buffon ma słuszność, a ja jestem trochę taki lew, może już stary, ale bez samochwalstwa, dość jary. Czasem tak bywa... Książę Richelieu, marszałek, mówił, że do ośmdziesięciu lat życia spisywał się jak muszkieter, dzięki burgundowi... Ale nie chcę obrażać twoich niewinnych uszu...
Tu zażył, strzepnął żabot, uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął dalej:
— Widzę jednak, że nowina wzruszyła cię nie żartem. Przypuszczam, że to radość... z tego, że będziesz miał tak piękną stryjenkę. Istotnie, piękna jest jak Junona. Wyrożębscy stracili całkiem fortunę... Ciotka starościna również ostatkami goni i, prócz małego dożywocia, nie ma ani szeląga. Ale wobec takiej niebianki, ktoby patrzył na posag. Tyś jeszcze za młody, byś zrozumiał moc uczuciów. Przyjdzie jednak czas, że zrozumiesz... przyjdzie taki czas, chłopcze, przyjdzie!...
Dalszą rozmowę przerwał Kajetan, który może z litości nad męczarnią Marka zbliżył się do kominka, wskazał ręką na ustawioną na nim saską figurkę, przedstawiającą Kupidyna — i począł deklamować:

„Qui que tu sois, voici ton maître;
Il l’est, le fut, ou il doit être“.

Lecz wypowiedział wiersz głosem tak drwiącym, że szambelan odwrócił się zaraz ku niemu na swym szerokim fotelu.
— Co to ma być?
— Nic. Maksyma, która ostrzega młode baranki i usprawiedliwia jare lwy.
— Nikt cię o maksymy nie prosił, więc siedź cicho i dziękuj przeznaczeniu, żeś mi nie wchodził w drogę, bo i ty byłbyś odszedł z kwitem. Grzeb w książkach, tłumacz sobie Gessnera, walaj palce inkaustem, ale o miłości nie mów, gdyż w tych sprawach nie umiesz i nie nauczysz się nigdy: a, b, c.
— Znać, że nie papa zajmował się moją edukacją.
— Nie, nie ja. Byłbym tracił napróżno czas. Mogłem cię zrobić w dwudziestym roku życia szambelanem, ale amanta nie zrobiłby z ciebie nawet książę podkomorzy.
Tymczasem Marek ochłonął, lecz ozwał się drżącym jeszcze i wzruszonym głosem:
— Pozwoli stryj dobrodziej złożyć sobie życzenia szczęśliwości przez długie lata.
— Pozwolę. Szczęśliwości jestem pewien, a co do długich lat, to jak zechce natura. Jesień bywa chłodniejsza od lata, ale trwa długo i przynosi owoce... He! bardzo trafnie. Tymczasem dziękuję ci i przechodzę do tego, o czem chciałem z tobą właśnie pomówić. Termin mego ślubu z Klarybellą nie jest jeszcze oznaczony, postaram się wszelako o dyspensę od zapowiedzi, gdyż chcę, by rzecz doszła jak najprędzej. Ale przychodzi kwestja rezydencji. Pałac w Birkowie, odbudowany po konfederacji barskiej, spalili po raz wtóry messieurs les patriotes, pod panem Kościuszką, a w Karpielach jest tylko mały dworek. Jedyną przyzwoitą rezydencją są Różyce. Zapewne tedy nie będziesz miał nic przeciwko temu byśmy aż do wyrestaurowania domu w Birkowie zamieszkali z twą przyszłą stryjenką w Różycach. Jestem twoim opiekunem i zdam ci ten majątek, gdy dojdziesz do pełnoletności, ale obecnie ja nim rozporządzam i mógłbym cię o nic nie pytać, jeżeli jednak, pytam, to dlatego, by ci dać przykład dyskrecji i przyzwoitej delikatności, którą, jak sądzę, potrafisz nietylko ocenić, lecz i kiedyś, w przyszłości naśladować.
— Mniemałem, że stryj zamieszka w Warszawie, ale Różyce są do jego rozporządzenia.
— W Warszawie? Nie. Pomijam, że szczęście we dwoje potrzebuje cichego gniazda, ale dzisiejsza Warszawa zanadto jest niepodobna do dawnej, by można w niej zamieszkać. Nie. Zbyt dobrze pamiętam dwór królewski i dwór księcia podkomorzego. Pustka robi się teraz w mieście coraz większa, a w pałacach gnieżdżą się loże masońskie. Książę podkomorzy zestarzał się na dobre. Inni porozjeżdżali się na wszystkie strony. Komu nie smakują knedle generała Tawrata i kto lubi dystyngowane towarzystwo i dobry ton, ten młodej żony nie zawiezie do Warszawy. Nawet książę Pepi uciekł z Jabłonny do Wiednia. Tak! Niechże tedy na miodowe miesiące będą przed Birkowem Różyce...
— Właśnie chciałem...
— Pozwól mi skończyć i nie przerywaj. Myślałem już o tem poprzednio, że w razie, gdybym się ożenił i dla mnie i dla was byłoby lepiej na pewien czas się rozłączyć. Kajetan już wojażował, a teraz mówił mi, że wybiera się znów do Heidelberga. Dla ciebie jakikolwiek wojaż, choćby niezbyt daleki, jest koniecznie potrzebny. Młody człowiek powinien poznać trochę świata, oraz przypatrzyć się jak ludzie żyją zagranicą. Dobrze mówię!... Coprawda, nie w smak mi ten mądry Heildelberg... Zostać z młodego szambelana starym studentem, to tylko Kajetanowi mogło przyjść do głowy... Ja proponowałbym wam co innego, a mianowicie: Berlin. Staliśmy się poddanymi króla pruskiego, i na to niema rady. Pierwszą mądrością prawdziwie rozumnych ludzi jest być dobrze z rządem, który nad nimi panuje. Zapewne, że dwór pruski, to nie dawny wersalski, ani nawet drezdeński. Pachnie tam trochę słodem, a szambelani noszą bawełniane pończochy, rękawiczki zaś tylko w niedzielę... To ich dawna maniera, z dodatkiem ciągłej czkawki...
Tu przerwał, zażył znów i uśmiechnął się, rad, że tak złośliwie scharakteryzował dwór pruski. Wiedział zresztą, że nie mówi prawdy, albowiem dwór ten zarzucił w tych czasach dawną tradycję oszczędności. Ponieważ jednak spotkało tam szambelana przyjęcie zupełnie chłodne, chciał przeto wmówić w Kajetana i w Marka, a może i w siebie, że przyczyną tego było prostactwo dworu.
Po chwili mówił dalej:
— Osobiście nie umiałem się z nimi zżyć, gdyż gusta nasze okazały się zbyt odmienne. Ale, bądź co bądź, jest to dwór, a zatem i przyzwoity pobyt dla ludzi wyższego urodzenia. W dzisiejszych czasach trzeba się z tem liczyć. Z drugiej strony, wiem, że młodzi Polacy, którzy się sami do dworu garną, mile są tam widziani. Jego królewska mość proponował przecie służbę nawet Dąbrowskiemu, choć na nim nie przyschła jeszcze krew pruska. Ale pan Dąbrowski woli służyć sankjulotom.
Marek uznał, że czas rozpocząć rozmowę.
— Ja — rzekł — chcę także służyć Francji i mam honor oświadczyć, wobec Kajetana, stryjowi, że wyjeżdżam do legjonów, które generał Dąbrowski utworzył we Włoszech...
Plait-il?
— Jest nadzieja, że te legjony wrócą kiedyś do Polski, więc postanowiłem w nich służyć...
Szambelan August zamilkł i począł patrzeć na Marka, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, a zarazem poruszać ustami. Po chwili oparł dłonie na poręczach fotelu, przypodniósł się z pewną trudnością, ale zaraz siadł znowu.
— Sancta Pupa, sancta Barbara!
— Dawno już chciałem to stryjowi oznajmić i prosić go o pozwolenie i pomoc — ozwał się Marek.
Lecz szambelan odzyskał już zimną krew.
— Chciałeś? — zapytał. — I ja także czegośbym chciał, a mianowicie, chciałbym, aby dzisiejszego, szczęśliwego dla mnie dnia nie zachmurzyły rodzinne nieporozumienia, i aby śliwki, które wieczorem jadam, nie zaszkodziły mi na żołądek. Z tych przyczyn nie będę dziś z tobą o niczem mówił, powiem ci zaś tylko tyle, że jeśli spodziewasz się mego pozwolenia, pomocy i błogosławieństwa, to się mylisz.
— Czy stryj zna odezwę generała Dąbrowskiego do wszystkich Polaków, ogłoszoną w Medjolanie z dnia I-go Pluviose, V-go roku?
— Nie znam i nie życzę sobie jej znać, jak również waszego sankjulockiego kalendarza.
I począł przedrzeźniać, wykrzywiając usta:
— Wenlozy, Pluwjozy, Niwozy... Ach kanalja!...
Poczem zwrócił się do Kajetana:
— Zadzwoń i każ mi podać śliwki.
Kajetan pociągnął za wyszywaną szklannemi paciorkami taśmę i po chwili wszedł kamerdyner Józef, przezwany przez szambelana Firminem. Usłyszawszy rozkaz, zniknął za drzwiami i niebawem wrócił z talerzem rozgotowanych śliwek, które stary szambelan jadał wieczorem dlatego, że miał ten zwyczaj król Stanisław August i jego brat, książę podkomorzy. Firmin postawił przed fotelem stolik, obwiązał pana serwetą, skłonił się w milczeniu i odszedł.
Szambelan zabrał się do jedzenia, przyczem broda schodziła się mu mocno z nosem. Chwilami przestawał żuć i patrzył, to na lustro przed kominkiem, to na stojące przed lustrem grupy saskich figurynek, to na szklanny ekran przed ogniem — i monologował:
— Ach, miłe czasy!... Zdawałoby się, że ludzie stojący u góry powinniby się wreszcie porozumieć, tymczasem nieprawda! Mało im było jeszcze wojen, przemarszów wojskowych, rozbiorów i rewolucyj... mało nieszczęść i zniszczenia... Jaki ten spokój teraz jest, taki jest, a oni chcą go zamącić... Miłe czasy!... Odezwy, legjony i generalny rozgardjasz... Pan Marszałek Małachowski, o ile mu Austrjacy pofolgują, będzie znów kokietował z Karlsbadu z rewolucją, która zamordowała króla... Pan Ignacy Potocki także... Pan hetman Ogiński światami goni... Bars i Mniewski w Paryżu konkurują o łaski sankjulotów. Dmochowski podciął habit i stał się jakobinem, a Dąbrowski formuje legjony. Naco? dlaczego? przeciw komu? I chodzi im niby o ojczyznę... Ale Polska leży w Polsce, nie we Włoszech, ani w Paryżu... Ojczyzna? Owszem! Nam też o nią chodziło... nie chcieliśmy się jednak porywać z motyką na słońce, bo tak czynią tylko tacy ludzie, którym brak piątej klepki...
Następnie przerwał monolog i począł znowu żuć, narzekając między jedną a drugą śliwką, że w niektórych są pestki, wreszcie odsunął talerz i mówił dalej:
— ... I tego ani trochę nie rozumieją, że dziś idzie o rzeczy ważniejsze... Przyszedł czas, że ludzie lepszego urodzenia powinni we wszystkich krajach skupić się koło monarchów... Na potem spory, na potem porozbiorowe żale. Zapewne, że stało się nieszczęście, ale się stało i na to niema rady. Dziś trzeba myśleć o czem innem... trzeba ratować kapitalne pryncypja, które motłoch podeptał we Francji nogami... to główne zadanie... A co do nas, jeśli dwory spostrzegą się, że znajdą w nas podporę, to nie będzie nam źle... Nietylko własna korzyść nakazuje trzymać się dziś dworskiej klamki, ale i patrjotyczny obowiązek... I należy się z tem śpieszyć, póki nas chcą, bo mogą nadejść takie czasy, że nas nie zechcą...
Tu zwrócił się do młodych i oświadczył stanowczo, że powinni udać się do Berlina, gdzie Kajetan znajdzie tylu uczonych, ilu sam zechce, a Marek może wstąpić do szkoły kadetów — i w ten sposób obaj znajdą się w obozie, w którym być powinni. Ale oni nie uważali na jego słowa, albo puszczali je mimo uszu, gdyż myśli ich były zajęte czem innem. Kajetan zbliżył się do Marka, uścisnął silnie jego dłoń i zapytał:
— Masz odezwę Dąbrowskiego?
— Mam na górze.
— Skądeś ją wydobył?
— Łuczyński, guwerner u Golczów w Trzebuchowie, otrzymał kilkaset egzemplarzy i rozsyła je po całej okolicy.
— Dlaczego doszła tu tak późno?
— Bo ją wyłapują po drodze.
— I naprawdę chcesz jechać do Włoch?
— Oczywiście, i nie ja jeden.
— Ach! Szczęśliwy!
Marek spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Mówisz to szczerze?
— Tak. Ty mnie źle sądzisz dlatego, żeś uprzedzony, że nigdy nie zajrzałeś mi w duszę i nie pozwoliłeś zajrzeć mi w swoją. Mniejsza, czyja to wina, ale my żyjemy, nie jak krewni tylko jak obcy.
— Kajetanie, jeśli tak jest, jeśli czułość na nieszczęścia ojczyzny nie wygasła w tobie, to co ci przeszkadza iść z nami?
— Mój wzrok.
— Prawda.
— Wiedz jednak, że serce moje jest z wami, tak jak było z Kościuszką, a teraz krwawi się również, jak wasze. Pokaż mi odezwę Dąbrowskiego.
Tyle było szczerości w słowach Kajetana, a Marek był tak młody i wierzący, że ani na chwilę nie posądził brata o komedję i z największą ochotą pobiegł na górę po odezwę.
Szambelan zaś snuł w dalszym ciągu wątek swych myśli:
— ...Bo panowie encyklopedyści — mruknął — prawili komplimenta królom i książętom. Pan Voltaire przesiadywał u starego Fryderyka, Diderot i Grimm mizdrzyli się do Katarzyny, a jednak pan de Pompignon miał w swoim czasie słuszność, przedstawiając filozofję comme sapant l’autel et le trône... Zupełnie słusznie. My przestaliśmy wierzyć i nam było wolno, ale gdy motłoch przestał wierzyć, wówczas nie mogło się nic ostać. Nie to nasza wina, żeśmy panów filozofów czytali, ale to, żeśmy pozwolili ich czytać. Nowe pryncypja! Z początku wydawało się to, jako zabawa i igraszka, a potem zaczęło się rozlewać i szerzyć, jak tłusta plama... Chwycili tę piłkę wlot gazeciarze i teraz przerzucają ją sobie z rąk do rąk... Liberté, fraternité, égalité! — co? Zapomnieli, że powszechność to jest drabina, a w drabinie muszą być szczeble wyższe i niższe...
— Drabinę można odwrócić do góry nogami — wtrącił Kajetan.
— Głupiś — odpowiedział szambelan — albowiem wówczas będzie tylko ten skutek, że gbury będą na górze, a ludzie urodzeni na dole, ale równości nie będzie, jak i nie było...
Kajetan uznał w duchu, że istotnie nie powiedział nic zbyt mądrego, więc, by nie zapędzić się dalej, rzekł:
— U nas jeszcze do tego daleko...
— A w czasie waszego „wielkiego sejmu“, czy to potomkowie znanych rodzin nie zapisywali się do stanu mieszczańskiego?
— Nic i z tego nie pozostało...
— Owszem, mieliśmy przykład na insurekcji. Pan Kościuszko poruszył chłopstwo, a lud w Warszawie chciał wolności, więc wieszał...
Kajetan zmarszczył brwi i odpowiedział z goryczą:
— Teraz w Warszawie rządzi Prusak, a po wsiach biją chłopów w skórę po staremu.
— A cóżeś chciał? żeby ich uczono filozofji i odciągano od konfesjonałów?
— My sami zapomnieliśmy o konfesjonałach...
Quod licet Jovi, non licet bovi. Ja nie miałem także gustu do konfesjonału, alem pościł wigilje... To się wszędzie zachowało... Zresztą, przed ślubem muszę zapewne pójść i do spowiedzi...
Tu myśli szambelana wzięły widocznie obrót osobisty, gdyż powtórzył kilkakrotnie swe ulubione przysłowie, zażył, otrzepał żabot i począł mruczeć:
— Spowiedź przedślubna... W Warszawie możnaby się jakoś sianem wykręcić, na wsi trudno!... Pani starościna okrutna dewotka, a choćbym na nią nie zważał, co zrobię, jeśli zażąda ode mnie tego moja bogini?... Ma foi! chyba odpowiem jej tak, jak stary Sainte-Aulaire księżnie du Maine...
I podniósł oczy i brwi wgórę, jak czynią ludzie, którzy usiłują sobie coś przypomnieć, jął deklamować:

„Ma bergère, j’ai beau chercher,
Je ne viens sur ma conscience.
De grâce, faites-moi pécher!
Après, je ferai pénitence...“

Poczem rad, że wiersza nie zapomniał, uśmiechnął się, wyciągnął nogi i oddał się marzeniom...
Kajetan chodził po pokoju i rozmyślał. Przyszło mu do głowy, że gdyby jenerał Dąbrowski potrzebował kogoś do pisania odezw, do raportów dla Dyrektorjatu, do korespondencji z władzami we Włoszech, to jednak możeby go użył w kancelarji, a on, nie nadając się z powodu krótkiego wzroku do szeregów, zmyłby swą gorliwą i patrjotyczną służbą plamę, jaką na rodzinę rzuciła Targowica i zachowanie się ojca w czasie wojny kościuszkowskiej. Miał zamiar wyjechać w każdym razie. Marzył o jakimś uniwersytecie zagranicznym, w którym mógłby nie jako szambelan jego eks-królewskiej mości, ale jako zwykły słuchacz, oddać się studjom naukowym.
Szambelaństwo, które ojciec wyrobił mu zapomocą kobiet i księcia podkomorzego, jako całkiem niedowarzonemu kawalerowi, ciężyło mu oddawna, a od wojny kościuszkowskiej stało mu się wprost wstrętne. To też po ukończeniu wojny, w czasie której ojciec wyprawił go do Londynu do Tadeusza Bukatego, wrócił do kraju i osiadł w Różycach, gdzie, po spaleniu pałacu w Birkowie, mieszkał i stary szambelan. Marek był wówczas nieobecny, gdyż chodził do szkół w Kaliszu, a Kajetan wybrał Różyce dlatego, że we dworze znajdowała się od dawnych czasów spora bibljoteka, uzupełniona nowemi dziełami przez księdza Lagrange’a.
Tam, w ciszy wiejskiego życia, oddał się naukom. Uczynił to z wrodzonego do nich zamiłowania i z jakiegoś niejasnego poczucia, że spełniony rozbiór kraju nadto jest przeciwny wszelkim prawom boskim i ludzkim, aby mógł zmienić się w trwały stan rzeczy, że przyjdą jakieś wojny, wypadki, jakieś ocknięcie się sumienia, i wielkie ruchy ludów, które zmiotą jak huragan zbrodnie i frymarki gabinetów. Wpobliżu nie zanosiło się na nic podobnego, ale na Zachodzie huczała już oddawna burza i pioruny biły jeden za drugim w stare gmachy, nietylko we Francji. Kajetan chciał być gotów. Chciał posiąść jak najwięcej nauki, aby, gdy powstanie jakaś nowa Komisja Edukacyjna, mógł pracować nad odrodzeniem młodych pokoleń, w odrodzonej ojczyźnie.
Ale ponieważ na miejscu było do tego daleko, stał się mizantropem i pragnął uchodzić za mizantropa, albowiem zdawało mu się, że w ten sposób protestuje przeciw obecnemu stanowi rzeczy. Z Markiem jako z chłopcem zdolnym do poetycznych uniesień i aż nad miarę egzaltowanym, byłby się może zbliżył. Ale Marek, po śmierci księdza, wysłany był do szkół, a w Różycach przesiadywał stale dopiero od lata — i zbyt jawnie okazywał sławnemu krewniakowi swą niechęć. Z ojcem stosunek Kajetana był zimny i z obu stron aż nadto szyderczy. Stary szambelan patrzył na niego z pewnem pogardliwem politowaniem i nazywał go: „povero Gaëtano“, a on, niepozorny syn świetnego dworaka, brał mu za złe — i jego dawne triumfy alkowiane i niewygasłą żądzę nowych. Wmawiał i wmówił w siebie, że nie lubi kobiet, a jednakże, nie zdając sobie z tego sprawy, zazdrościł ojcu powodzeń. Przedewszystkiem jednak brał mu za złe jego egoizm i cynizm. Pamiętał, jak po śmierci Markowego ojca, gdy szambelanowi doniesiono o rozpaczy pozostałej po bracie wdowy, ów rzekł: „Dziwna rzecz, z jaką ja rezygnacją znoszę nieszczęścia cudze“. Pewnego razu, przeglądając papiery pozostałe po księdzu Lagrange’u, znalazł Kajetan list tegoż, pisany do Łuczyńskiego, do Trzebuchowa, a w liście ustęp z następującą charakterystyką starego szambelana:
„...Cały jego dowcip, to tylko czkawka, powstała z przejedzenia się maksymami Larochefoucauld’a i Camforta a w gruncie rzeczy, pod tą peruką jest wielka pustka. Ni głowy, ni serca. A w miarę jak się starzeje, żyje coraz bardziej tylko tą czkawką cudzych myśli i cudzych dowcipów. Zostały mu jedynie słabości i nowsze nienawiści. Nie ma on żadnych zasad, ma tylko nawyknienia. Pozbył się wiary, a nie odrzucił jej form. Nie pozbył się natomiast przesądów. Nie zaczyna nic w poniedziałek, boi się trzech świec i, nie wierząc w Boga, pości wigilje. Czytuje Rousseau, a ekonomom każe bić chłopów w skórę. Jego przywiązanie do monarchji polega na tem, że boi się „sankjulotów“. Po ostatecznym upadku kraju złożył skwapliwie homagjum rządowi pruskiemu. Temu człowiekowi nie żal ojczyzny, nie żal nawet tego nieszczęsnego króla, którego był szambelanem, żal tylko przyjemności dworskiego życia. I okropna rzecz pomyśleć, że wśród ludzi, otaczających Stanisława Augusta, było wielu rozumniejszych, mało lepszych. Ach! próżnobyś mi mówił, że lepsi stworzyli konstytucję 3-go maja, gdy znalazło się dość gorszych, by ją obalić...“
Dla Kajetana list ten był ciosem, tem cięższym, że czuł prawdę słów w nim zawartych, szambelan zaś od śmierci księdza aż do ostatnich czasów nie uczynił nic, by tej prawdzie zaprzeczyć. Nie było w nim ani żalu, ani skruchy, ani chęci pokuty. Po powrocie z Berlina, gdzie zrozumiano, że z tego zaszarganego człowieka nie można nic na pożytek polityki w Polsce wycisnąć — i przyjęto go obojętnie, oświadczył, że to jest dwór „mauvais genre“ — wpadł w hipochondrję i osiadł na wsi. Ale po pewnym czasie otrząsnął się z nudy, zajął się własną osobą równie starannie, jak przedtem, i począł polerować sąsiadów, a zwłaszcza sąsiadki. Wtedy to poznał pannę Klarybellę Wyrożębską, córkę możnego niegdyś, ale zupełnie podupadłego domu, która przyjechała do swej, również podupadłej, ciotki, pani starościny Sokołowskiej. Panna była wytworna i rzeczywiście urodziwa, więc na wiejskiem bezrybiu przypadła mu istotnie do serca. Widok jej przypomniał mu lato młodości i minione dworskie czasy. Zbudził się w nim dawny szambelan August, przezywany na dworze po łacinie: „Papilio“. Zapragnął jeszcze jednego zwycięstwa w życiu. Był stary i przeżyty, ale posiadał metodę i wiedział, w jaki sposób ptasznik powinien zakładać sieci. Skutek był taki, że sam wpadł w te sieci i pokochał piękną pannę starczą pożądliwą miłością, która nie ufa sobie, gdy chodzi o kobietę wogóle, ale łudzi się, że odnajdzie zapał młodości, gdy chodzi o jedną, wybraną. Łączyła się z tą miłością pewność, że na razie będzie raj, a co dalej — mniejsza. Pochlebiała mu także myśl, że odsadził od panny okoliczną młodzież, a nawet i to, że zwyciężył Marka. Marek był wprawdzie jeszcze dzieckiem, ale szambelan już niem być poczynał.
Oblubieniec nie domyślał się tylko jednej prostej rzeczy, że panna oddaje mu rękę wyłącznie dlatego, by mieć kawałek chleba i dach nad głową. Próżność nie pozwala mu tego dojrzeć, natomiast rozumiał to doskonale Kajetan i bolał nad tem, a ból ten zmieniał się w nim w niechęć i mimowolną ironję.


∗             ∗

Przyszły „pan młody“ siedział obecnie przed kominkiem, z głową opartą o poręcz fotelu i z przymkniętemi oczyma, a syn spoglądał na niego z gorzkiem politowaniem, odczuwając jednocześnie, że to jest stary, bliski grobu ojciec, którego mógłby kochać, gdyby obaj byli inni, a zarazem, że to jest przedstawiciel świata, który powinien zginąć, albowiem jest wyjałowiony, samolubny, zły i nędzny. Ludzkość budziła się do jakiegoś nowego życia, nowa rosa poczęła padać na wyschłe ugory, ale tacy, jak ten starzec, nie mieli już nic do roboty w blaskach porannej zorzy.
Dalsze rozmyślania przerwał Kajetanowi Marek, który wrócił z odezwą w ręku.
— Myślałem, żem ją zostawił Cywińskiemu — rzekł — ale nie, masz, czytaj!
Kajetan począł obszukiwać kieszenie.
— Zostawiłem okulary w gabinecie. Przeczytaj ty.
Marek, wziąwszy odezwę, spojrzał raz i drugi na starego szambelana.
— Owszem, niech i ojciec słyszy — rzekł Kajetan.
I zdjąwszy z konsoli świecznik, zbliżył się do chłopca, a on począł czytać swym dźwięcznym nawpół jeszcze dziecinnym głosem:
„Wierny ojczyźnie aż do ostatniej chwili, walczyłem za jej wolność pod nieśmiertelnym Kościuszką. Upadła ona wprawdzie, lecz zostaje nam pocieszająca pamięć, żeśmy wylewali krew naszą za kraj naszych przodków, żeśmy widzieli nasze sztandary triumfujące pod Dubienką, Racławicami, Warszawą i Wilnem.
Polacy! nadzieja nas jednoczy. Francja triumfuje; walczy ona za sprawę narodów. Starajmyż się osłabiać jej nieprzyjaciół; zapewnia nam schronienie, oczekujmy lepszych przeznaczeń dla naszego kraju. Stawajmy pod jej chorągwiami, są one chorągwiami honoru i zwycięstw.
Legjony polskie formują się we Włoszech, na tej ziemi, niegdyś świątyni wolności. Już oficerowie i żołnierze, towarzysze prac waszych i waszej waleczności są za mną! Już organizują się bataljony. Przychodźcie, towarzysze moi, rzućcie broń, którą was nosić zmuszono. Walczmy za wspólną sprawę narodów pod walecznym Buonapartem, zwycięzcą Włoch. Trofea Rzeczypospolitej Francuskiej są jedyną nadzieją; przez nią tylko i jej sprzymierzonych odzyskamy te drogie ogniska, które opuściliśmy ze łzami...“
Nastała chwila milczenia, poczem Kajetan odezwał się wzruszonym, cichym głosem:
— Więc to prawda? więc są nasze legjony?
— Są. Ta odezwa wydana, jak widzisz, jeszcze zeszłego roku. Ale przecie, nim ona nadeszła, przelatywały przez kraj wieści, że legjony nietylko już istnieją, lecz się i biją.
— Te wieści słyszałem, jak każdy inny, tylko że nie było w nich nic pewnego. Gazetom nie wolno było o tem pisać: odezwę wyłapywały rządy, więc chyba dlatego dostaliśmy ją tak późno. Tem bardziej, że my siedzimy na wsi. Wszystko to rozumiem. Ale nie pojmuję jednej rzeczy: legjony biły się przecie, lub miały się bić z Austrją, a zatem co one mają teraz do roboty, skoro w Campo Formio został zawarty pokój — i czy nie zostały już rozwiązane?
— Nie — odpowiedział Marek. — Łuczyński i stary Cywiński mają przez tajne towarzystwa wiadomości, że to jest tymczasowy pokój i że wojna znów wkrótce wybuchnie. Dlatego, mówią, rząd francuski nie rozwiązał legjonów, które stoją we Włoszech i rosną z każdym dniem. Kajetanie! to nowa armja polska!...
— Nowa armja polska!
— Pod egidą zwycięzcy Buonapartego i pod chorągwiami z orłem białym...
— Która wróci kiedyś do kraju.
— Tak! nowa nadzieja! nowe życie!...
Dalszą rozmowę przerwał im silny stukot przed kominkiem. To złota, ciężka tabakierka wysunęła się z rąk drzemiącego szambelana i potoczyła się po posadzce.
A starzec ocknął się, uśmiechnął i nawpół rozbudzony począł mruczeć:

„De grâce, faites-moi pécher!...
De grâce, faites-moi pécher!...“ Ach!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.