Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiem uczuł w nogach nerwowy niepokój, więc pocierając dłońmi kolana, czekał, aż mu przejdzie.
Wreszcie utkwił oczy w twarzy chłopca i zapytał:
— Czyś zauważył, że panna Klarybella pożegnała się dziś z tobą w sposób ekstraordynaryjny?
— Owszem, wyznaję, że w pierwszej chwili byłem zdziwiony.
— A więc w drugiej przestań się dziwić...
Tu znów na chwilę przerwał, poczem dokończył, kładąc nacisk na każdą sylabę:
— ...Albowiem panna Klarybella, to twoja przyszła stryjenka.
Marek zaczerwienił się, następnie pobladł, a szambelan wydobył tabakierkę, stuknął w nią zlekka, otworzył i, chwyciwszy końcami palców szczyptę tabaki, wpatrywał się wciąż w chłopaka, jakby chcąc dokładnie wysondować głębokość rany, którą zadał.
I w głosie jego drgała, jakby zwycięska, złośliwa radość, gdy, cedząc zwolna wyraz po wyrazie, tak mówił dalej:
— Sancta Pupa, mój chłopcze... Na to niema rady. Pan Buffon, sławny pisarz francuski, powiada, że w Afryce, czy tam gdzieś, gdzie rośnie pieprz i rozmaite bakalje, skoro lew ozwie się w puszczy, wszystko milknie i ustępuje mu z drogi. Otóż, widzisz, pan Buffon ma słuszność, a ja jestem trochę taki lew, może już stary, ale bez samochwalstwa, dość jary. Czasem tak bywa... Książę Richelieu, marszałek, mówił, że do ośmdziesięciu lat życia