Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Różowe, wesołe blaski kładły się na śniegu od jasno oświeconych okien we dworze. Markowi, gdy minął kołowrót, zdawało się, że przez okno widzi, wśród innych osób, wdzięczną postać panny Klarybelli Wyrożębskiej, ale nie widział jej wyraźnie, gdyż mróz przysłonił szyby fantastycznemi kwiatami szronu. Niedaleko ganku stała podwójna karoca na saniach; obok niej czterech parobków konno, z długiemi drążkami w ręku, do których przywiązane były żelazne koszyki, naładowane łuczywem. Dwaj z nich byli zajęci zapalaniem łuczywa, co oznaczało, że goście wyjadą lada chwila. Marek nie chciał się spotkać z paniami z Leżnicy, wszedł więc prędko do sieni, by udać się do swego pokoju na górze. Zaledwie jednak przeszedł pół drogi do schodów, gdy drzwi bawialnego pokoju roztworzyły się narozcież i ukazała się w nich starościna Sokołowska pod rękę ze starym szambelanem, za nimi zaś Kajetan prowadził pannę Klarybellę. Wobec niespodziewanego spotkania, Markowi nie pozostało nic innego, jak zatrzymać się i przywitać. Ucałował więc rękę pani starościny, drobnej i chudej osóbki, trochę głuchej i zdziecinniałej, ale czułej jeszcze na