Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aż nazbyt wyraźnie, różowa i powiewna, wydawała mu się boginią, na którą olśnione oczy jego nie były godne spoglądać.
Marek zapatrzył się na nią tak, że zapomniał o świecie bożym, i nie przyszło mu na myśl, że, stojąc tak z otwartemi ustami, a zarazem w rozterce dusznej, złożonej ze zdumienia, niepokoju i podziwu, miał minę gapia, który mógł boginię rozśmieszyć, gdyby nie to, że sama była nastrojona poważnie i smutno. Lecz nim ochłonął — przeszła, a za nią obojętny i zimny Kajetan, który po chwili począł ją otulać w ciepłe szale i puszystą lisią szubę. Służba wciągnęła następnie na jej trzewiczki i przewiązane nakrzyż pończoszki ciepłe berlacze — i obie panie, wraz z starszym szambelanem i z Kajetanem znikły za oszklonemi drzwiami sieni. Marek dojrzał jeszcze przez szyby białą perukę stryja, pochylającą się kilkakrotnie nisko, poczem na dziedzińcu zabłysły chwiejnem, krwawem światłem kafarki, parsknęły raz i drugi konie, zaskrzypiał śnieg pod płozami i kareta, zatoczywszy krąg wokół dziedzińca, wtoczyła się w bramę. Przez czas jakiś promienie łuczywa rozświecały coraz dalej i dalej pnie starej lipowej alei, poczem wszystko znikło za czworakami i kuźnią na zakręcie.
Stary szambelan wszedł z ganku do sieni, pocierając palcami końce uszu, spojrzał na stojącego, jak słup soli Marka, przymrużył oczy i rzekł:
— Dziwny to obyczaj polować, gdy w domu są goście. Ale tymczasem przebierz się i przyjdź potem do salonu.