Przejdź do zawartości

Legenda (Reymont, 1924)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Legenda
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Władysław Skoczylas
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WŁ. ST. REYMONT
LEGENDA
Z 5 DRZEWORYTAMI
WŁ. SKOCZYLASA





NAKŁADEM
INSTYTUTU WYDAWNICZEGO
BIBLJOTEKA POLSKA
WARSZAWA — BYDGOSZCZ
ODBITO W TRZYSTU EGZEMPL.
W DRUKARNI WŁ. ŁAZARSKIEGO
W WARSZAWIE W KWIETNIU 1924 R.
EGZ. Nr. 140





LEGENDA

„Pilnuj tu, piesku, a już ci gnatów nie pożałuję!”

Pogłaskał dobrotliwie biały, niedźwiedzi łeb i krzyknął jeszcze do szałasu:
„Cygan! a uważaj na jagnięta i nie dopuszczaj ich do macior!”
Nacisnął baranicę, dociągnął mocniej pasa i, schowawszy w zanadrze jakieś zawiniątko, puścił się w dół ku dolinie, w której majaczył wielki dwór, kościół z wieżą i wieś nad ogromnym stawem.
Leciał śpiesznie, aby jeszcze zdążyć przed nocą, bowiem już pierwszy zmierzch jął przysłaniać niże modrawemi mgłami.
Ciepły i wilgotny maj przystrajał już ziemię bladą zielenią i wybuchał tu i owdzie kwiatami dzikich wisien, śliw i cierni.
Schodził tarasami kamienistych poletek, obrzeżonych krzakami rozkwitłych cierni. Wymyta przez deszcz biała dróżka spadała wężowemi skrętami. Na dnie rozpadlin leżały jeszcze płaty zbrukanych śniegów. Pola jeno gdzieniegdzie były tknięte pługami. Nad jarami czerniały nagie dęby, niby rzęsy stulone, z pod których przebłyskiwały siwe, błyskotliwe potoki.
Od zórz, dogasających na zachodzie, świat się rdzawił i przesycił drgającą światłością. Bure chmury, niby kierdele przemoczonych owiec, leciały stadem na zielonkawem niebie, wysoko nad górami, pokrytemi czarnym borem, z którego wynosiły się potężne szczyty, jakoby zaciśnięte pięście, a rozgorzałe w łunach zachodu, niby pochodnie. W cichem, wilgotnem powietrzu dzwoniły jeno potoki, a czasem zadrgał grochot kamieni, toczonych przez wody. Stado wron zerwało mu się z pod nóg, z wrzaskiem spływając w doliny.
„Gdzie? Na zbój!”
zakrzyczał tak potężnie, że stado, jakby rażone gromem, ciężko opadło na ziemię.
Maciej był mocno zgniewany; klął, potykając się o kamienie i głębokie wyboje. Tak go już ponosiło od paru dni, że, nie mogąc wytrzymać w samotności, wybrał się pomiędzy ludzi. Gryzła go bowiem dokuczliwie strata pięciu owiec, które, niewiadomo gdzie, były się zapodziały. Wilcy ich przecież nie porwali, piesekby coś o tem powiedział, więc nic drugiego, tylko jakiś zły człowiek porwał. A jak? Z pola czy z zagrody? I kiedy?
„To jakaś nieczysta sprawa!”
Splunął od uroku za siebie i biegł coraz prędzej, aż trącone nogami kamienie spadały za nim w podskokach.
W jednem miejscu, nad rozstajami dróg, przemienionych po deszczach na wzburzone potoki, spadające pod dworski ogród, stała prawieczna kapliczka. Cztery jesiony, dziady olbrzymie, osłaniały ją rosochatemi konarami od burz i nawałnic. Na słupach głazów wisiał szpiczasty, okrągły dach słomiany, zielony od starości, a pod nim na ławie kamiennej siedziała Matka Boska, przy niej zaś stało Dzieciątko Jezus z rączkami, wyciągniętemi do świata. Figury były z kamienia, stare jak świat, pogryzione przez mrozy i deszcze, prawie struchlałe. Dopiero zeszłego roku przy odnawianiu kościoła dziedzic przykazał je odnowić, że już zdala ciągnęły oczy pozłociste korony, czerwony płaszcz Dzieciątka i niebieska suknia, obsypana gwiazdami, Matki Boskiej. Ale, że kapliczka stała na urwisku, którędy mało kto chodził, to i nikt o nią nie dbał. Tyle jeno, że dziedzic w czas żniwny siadywał niekiedy pod nią, żeby, naglądając żniwiarzów, i chłodu zażywać. Maciej przeszedł pobok, nie uchyliwszy nawet czapki.

„Nastawiali tego po drogach, że trzaby chodzić z gołą głową”,
mruknął, spozierając mimowoli na twarz Dzieciątka, całą w uśmiechu, i na te jego rączyny, tak wyciągnięte, jakby chciały przygarnąć wszystek świat.
„Mizerak taki, a jakby słońce w sobie zataił”,
pomyślał, oglądając się jeszcze raz na szarą, przegryzioną wichrami twarzyczkę, a taką dziwną radością jaśniejącą.
„Żebym miał tylko klocek lipiny, wystrugałbym podobnego. Majster to był!”,
podziwiał nieznanego rzeźbiarza.
„A możebym tak nie utrafił?”
Markotno zrobiło mu się na duszy.
„Ma oczy, kieby w cudzie zjawione!”
myślał, ruszając w dalszą drogę.
„Trzaby spróbować!”
ważył się nieśmiało, choć sam był nielada majster i wyrzynał w drzewie przeróżne figury, jak mało ktoby potrafił. Zwłaszcza o jego pasyjki, rzezane w gruszkowem drzewie, ubiegano się po wszystkich okolicznych odpustach.
Wiadomo było, że, gdzie taką pasyjkę mieli w chałupie, tam zły nie miał przystępu ni żadne nieszczęścia.
Tak powiadali, niemało się temu zarazem dziwując, gdyż mieli go za niedowiarka, że do kościoła nie zaglądał i księżom nie czapkował.
„Kto ze samym dziedzicem ma sprawy, z włodarzami się nie zadaje!”
powiedział kiedyś w karczmie, gdy mu o tem napomknięto. Długo o tem deliberowano.
Jakoż i teraz wyminął kościół, nie uchyliwszy czapy, i wszedł do karczmy, stojącej nad stawem. Żyd siedział za szynkwasem przy łojówce, bo izba była ogromna i mroczna, a kiwnąwszy mu głową, bez pytania postawił przed nim butelkę i kieliszek.
Maciej pił, fajeczkę pykał, spluwał na środek i coś w głowie układał.
„Mam zmartwienie, żydzie”,
rzekł po chwili.
„Dajno mocniejszej...”
Żyd postawił inną flaszkę, nalał mu w kieliszek i, powróciwszy za szynkwas, jął kiwać się nad wielką księgą, zcicha podśpiewując.
„Obraźnik szukał Macieja!”
szepnął po dłuższem milczeniu.
„Wie, gdzie mnie znaleźć... Miał tu dzisiaj na mnie czekać...”
„Jakiś Niemiec chciałby kupić waszych pasyjek na odpust do Słupi.”
„Cóż to za jeden? Lutrom nie sprzedam.”
„Nie znam go. Czarny, mały, kudłaty, z porcelanową fają w zębach.”
Maciej, machnąwszy lekceważąco ręką, wyznał swoje strapienia.
„Ukradli mi pięć matek... Nie miarkujesz to, ktoby je wziął?...”
„Co ja mogę wiedzieć? Dawno?”
pytał żyd, żywo rozciekawiony.
„Z tydzień temu. Przepadły, jak kamień we wodzie. Nawet pies nie wytropił śladów.”
„Jak wilcy nie zjedli, to ktoś ukradł. Przecież djabeł po nie nie przyszedł.”
„Właśnie. Nie ruszałem się od stada krokiem i przepadły. Byś się przewiedział.”
„Co ja na tem zarobię?”
Weszły jakieś chłopy i piły; potem zwaliła się kupa bab i rajcowała, popijając.
Maciej siedział w kącie i pił kieliszek za kieliszkiem, mocno przejęty nie tyle stratą owiec, ile tem, jakby to wyrznąć taką twarz Dzieciątka. Już w myśli ją strugał, wygładzał i dobywał z kloca.
Ocknął się nagle z frasunków, gdyż jego własny pies zaskomlał mu przy nogach.
„Co się stało, Białek?”
porwał się wystraszony.
Pies zaziajany, utytłany w błocie, spiął mu się na piersi, zajrzał mu w twarz błyszczącemi ślepiami i, warknąwszy, pociągnął go zębami za kapotę.
„Wilcy przyszli brać owce, co?”
Pies jeno ziajał.
„Złodzieje się dobierają, co?”
Pies zawarczał, jakby przytakująco, i ruszył do drzwi, oglądając się za siebie.
„Białek! To czemu, ścierwo, nie pilnujesz, co? Kiełbasy ci się zachciało, hyclu jeden, i przyleciałeś mnie straszyć!”
Trzasnął go wyciągniętym z za pasa batem, aż piesek okręcił się na miejscu i uciekł, boleśnie skowycząc.
„Wszystko mi zarówno. Pił dzisiaj będę! Żydzie, dawaj gorzałki!”
I pił, a każdego, któren przystępował do niego, ciął ozorem, niby zły pies kłami, nie bacząc, gospodarz to był, czy komornik. Pił aż do zamknięcia karczmy, że już późną nocą wracał na góry, do owiec. Pijany był i ledwie się trzymał na nogach, ale dobrze pamiętał, jako pies napróżno go nie ciągał i że tam w szałasie coś czeka przykrego.
Zdumiał się wielce, bo wszystko znalazł w porządku. Cygan spał, jak zwykle, przy stadzie i nie brakowało ani jednej owcy. Jeno Białek siedział jakiś markotny przed szałasem ze zjeżoną szerścią i coś poskamływał, a na widok swojego pana ani się poruszył.
„Cie, głupi, będzie tu fochy stroił!”
mruknął stary, otwierając drzwi do niskiego szałasu: izba była spora, z kamienia, nakryta chrustem i głazami, jednym bokiem przyparta do skały, dosyć nawet ciepła i sucha.
Maciej zapalił kaganek i miał się już rzucić na swoje posłanie, gdy pies, wyszczerzywszy kły, jął docierać zajadle w ciemnym kącie za ogromnym kominem.
„Białek, do nogi!”
Ale Białek nie posłuchał, szczekając coraz głośniej.
Maciej z siekierą w ręku zajrzał za piec. Nie było tam nikogo, jeno w samym rogu ściany czerniała ogromna dziura, którą można było przeleźć na świat. Rzucił się do skrzyni, ukrytej pod posłaniem i dobrze okutej żelazem: rozbita była na drzazgi, rzeczy leżały pobok na kupie; przerzucił ją gorączkowo: pieniędzy, jakie chował, nie było. Zmartwiał z przerażenia.
„W imię Ojca i Syna!”
jął się gorączkowo żegnać.
„Ki djabeł to zrobił?”
Rozległ się jakby rżący śmiech, i tak wyraźnie, że Białek zawył, a Maciej, oblany zimnym potem, zaszeptał pacierze rozlatanemi wargami.
„Laboga, coś mi się we łbie troi”
mamrotał później i, rozebrany już do cna wódką i zmartwieniem, zwalił się, niby kłoda, na barłóg.
Wstał o świcie, jak zwykle, i o białym dniu na trzeźwo stwierdził, jako istotnie go okradli. Strata była niemała, bowiem wzięli mu kilkanaście dukatów i sporo talarów. Westchnął jeno ciężko. Trudno, było i przepadło, niewiele stał o pieniądze. Męczyło go jedynie pytanie: kto to zrobił?
Napróżno raz po raz oglądał wyłom i szukał śladów dokoła szałasu. I pies nic nie wytropił, tyle, że przy dziurze warczał i krótko, gniewnie naszczekiwał.
Niedziela tego dnia wypadła i czas zrobił się śliczny; słońce świeciło od samego rana, skowronki wyśpiewały i świat zapachniał majem.
Maciej Cyganowi przykazał wypędzić owce na zbocza południowe, gdzie się gęściej zieleniły trawy, a sam, wydobywszy pasyjki z zawiniątka, które był wczoraj nosił do karczmy, poustawiał je na słońcu pod ścianą. Wyniósł też z izby wszystkie ptaszki, zwierzęta i przeróżne figle dla dzieci, malował je w żywe farby i długo koło nich majstrował. Dopiero popołudniu poszedł za owcami. Pasły się na niższych skłonach, wiszących nad dworskim ogrodem i kapliczką. Cygan pilnował je od głębokich jarów, Maciej od strony wsi, a Białek warował na bokach i, oblatując stado raz po raz, zganiał do kupy, nieposłuszne za wełnę targnął, gdzie łbem uderzył, a gdzie było potrzeba, to i kłów używał, zaś na odpoczynek dyszał przy Macieju, który, siedząc na kamieniu, coś dłubał w drzewie, fajkę ćmił i od czasu do czasu spoglądał na wieś, leżącą w dolinie.
Na świecie było cicho i słonecznie. Maj śpiewał swoją pieśń weselną. Wiosna sypała przed nim drogę zielenią i kwiatami. Od wsi niesły się wrzaski i zawodzące śpiewania dziewcząt. Granie organów z kościoła rozsiewało się w powietrzu niby brzęki pszczelnych rojów. Po nieszporach zaś długo i uroczyście biły dzwony. Niekiedy przelatywały wrony tak cicho, że zdradzał je tylko cień ich skrzydeł, migający po ugorach. Krowy ryczały po oborach. A już najgłośniej dawały się słyszeć wróble na jesionach przy kapliczce, gdzie sejmowały nieprzeliczoną chmarą i tak wrzaskliwie, aż Białek zrywał się raz po raz i gniewnie naszczekiwał.
„Będziesz się kłócił z głupiemi!”
upominał go Maciej i pies milknął.
Przed samym zmierzchem, kiedy już Białek poleciał zganiać owce do kupy i kiedy już słowiki w dworskim ogrodzie zaczynały wyciągać swoje miłosne trele, jakaś dziwaczna figura stanęła przed owczarzem. Niski był, czarny, chuderlawy, z porcelanową fają w zębach, w pludrach do kolan i w białych pończochach. Tabaczkowy fraczek wisiał na nim niby na kiju; trójgraniasty kapelusz miał na kędzierzawym łbie, kijek pod pachą, oczy świecące i przyśmiech na sinawych, grubych wargach. Wzdrygnął się Maciej, że to zjawił się jakby z pod ziemi.

„To ja mówiłem wczoraj z karczmarzem, że kupiłbym wasze pasyjki...”
Owczarz przyglądał mu się podejrzliwemi oczami.
„Zapłacę po dukacie sztuka!”
Głos miał jakiś rozbity, bardzo niemiły.
„Po dukacie za sztukę?... Kpiny czy co?”
Ciężko mu było uwierzyć.
„I płacę zaraz!”
Tu wyjął zielony, napęczniały worek i potrząsnął, aż zadzwoniło złoto.
Białek zjawił się z wyszczerzonemi kłami i jął groźnie naszczekiwać.
„A to weźcie na zadatek.”
Rzucił mu parę dukatów na kolana.
„Takusieńkie, jak te, co mi je w nocy ukradli”
westchnął, ważąc je na dłoni.
„Więc zgoda?”
Wyciągnął do niego rękę w czarnej rękawiczce.
„Kupuję, co już macie gotowe i co jeszcze zrobicie. Zapłacę zgóry. Ręka na zgodę.”
Maciej powstał wystraszony i rzekł prędko, jakby w obawie przed pokusą:
„Cicho, Białek! Lutrom pasyjek nie sprzedaję, bo są poświęcane w kościele.”
„Zapłacę wam po dwa dukaty, zapłacę ile chcecie, a muszę je mieć...”
„Nie będziesz miał, Niemcze, bo ci nie sprzedam.”
Oddał mu dukaty.
„Taki kupiec drugi raz się nie trafi. Żebyście potem nie żałowali...”
„Przysięgnij na ten krzyż, żeś nie luter, to ci sprzedam!”
zawołał prawie z rozpaczą i, wyciągnąwszy z pod koszuli krzyżyk, pochylił się z nim do Niemca.
Niemiec odskoczył, zaparskał, jak kot, i gdzieś przepadł.
Maciej z przerażeniem żegnał się i rozglądał dokoła; nie było po nim śladu, tylko jakiś smród spalonych końskich kopyt niemile wiercił w nozdrzach.
„Chłopie, czy aby ci się nie troi we łbie?”
strofował się, przecierając sobie oczy. Nie wymiarkował jednak, żali przywidzenie to było, czy prawda.
„Boże, bądź miłościw grzesznej duszy mojej!”
szeptał, wracając na noc z owcami. Ale i noc miał wielce niespokojną, pełną dręczących snów i zwidzeń, że raz po raz budził się, oblany zimnym potem w strachu.
Nazajutrz, jak zwykle, poszedł za stadem, a że dzień był ciepły i suchy, zabrał ze sobą robotę i strugał pilnie pasyjki; powycinał różne ptaszki i zwierzęta.
Nie cieszył się niemi jak zwykle, bo gryzła go coraz mocniej strata owiec i pieniędzy i przejmował jakiś głupi niepokój, jakby przed nieszczęściem.
A najgorzej było nocami. Białek wciąż warczał, a on słyszał wyraźnie jakieś kroki dokoła szałasu, to obcieranie się o węgły i targanie drzwiami. Wybiegał na dwór z siekierą w garści. Nie było nikogo. A jeszcze nie zdążył się położyć — zaczynało się toż samo. Dopiero, kiedy święconą kredą poznaczył okna, drzwi i progi, ustało chodzenie, natomiast w kominie zagrał taki rżący i straszny śmiech, aż węgle wylatywały na izbę. Potem zapiały koguty, krakały wrony i raz po raz wyły wilki. Białek, dziw, nie oszalał. Maciej zaś, skulony na posłaniu, bronił się jeno pacierzami. Ale naraz, kiedy zadygotały ściany i na dach zaczęły się walić jakby całe góry, uciekł z pieskiem do owczarni i już tam przesiedział aż do świtu.
I skoro w południe przyszedł obraźnik, któremu zawsze sprzedawał swoje świątki, Maciej zwierzył mu się ze wszystkiego. Stary słuchał uważnie, a że człowiek był mądry i pobożny, sprzedawał po odpustach świętości, więc rzekł:
„To robota kusego. To on przybrał na siebie postać Niemca.”
„Tak i rozumiałem. Ale czego ode mnie chce ta sobacza mać?”
„Przeszkadzasz mu i nie dajesz łowić dusz. Twoje pasyjki za szczególną łaską boską bronią skutecznie ludzi od złego. Chciał je wykupić, żeby się nie mieli czem bronić. Dla niego i po tysiąc dukatów nie za drogo. Uważaj, będzie cię on jeszcze nagabywał i niewolił. Nie daj się tylko skusić!”
„Duszy mu za dukaty nie sprzedam”
powiedział, nabierając odwagi. I, poczuwszy pieniądze w kieszeni, dziwnie znowu zhardział i miał ochotę na gorzałkę. Rwało go coś do karczmy, jeno, że się bał zostawić stado pod opieką Cygana, którego można było we śnie wynieść wraz z barłogiem, a byłby się nie przebudził. Odkładał więc wycieczkę z dnia na dzień, zwłaszcza, iż co noc wyprawiały się w szałasie te djabelskie brewerje; ale Maciej już się nie bał, bo którejś nocy, mocno zgniewany i zniecierpliwiony, zawołał urągliwie:

„Głupszyś, mój kusy, od Białka, bo on nigdy nie wyszczekuje napróżno.”
Od tej chwili ustały wszelkie strachy i noce zrobiły się spokojne. Kusy jakby go poniechał albo, przytaiwszy się, czekał sposobności.
Jakoś pod koniec maja paśli owce znowu na skłonie wzgórz, wiszących nad dworskim ogrodem i kapliczką. Świat już cały stał w kwiatach i zieleni.
Maciej wyrzynał swoje świątki, jak zwykle.
O zmierzchu, kiedy Białek już zaczynał stada zganiać do kupy, doleciały do wsi jakieś śpiewania. To odprawiano majowe nabożeństwo pod figurą Matki Boskiej, stojącej na końcu wioski. Właśnie i gasły zorze zachodu, że w tem powietrzu zróżowionem te głosy zdały się pachnąć zielenią i kwiatami.
„A o was, biduchny, kto pomyśli!”
szepnął Maciej, spozierając na kapliczkę.
„Sieroty opuszczone!”
Serdeczna litość go przejęła.
„Tyle macie, co wam ci wróblowie naświegocą!”
I zaraz nad jarem nałamał jakichś kwitnących gałęzi, a wyjąwszy z torby parę szczygłów, dziobiących słonecznik i tak wyrżniętych i pomalowanych, że widziały się jak żywe, zeszedł do kapliczki. Kwiaty rzucił Matce Boskiej na kolana, zaś ptaszki wetknął w rączkę Dzieciątka.
„Co mam, to wam daję! A jak będę miał lipinę, to Cię, Panie, wystrugam”
obiecał jeszcze Jezusowi, czapę zdjął i, pocałowawszy wyciągniętą rączkę, odszedł.
I tak znowu wypadło, że którejś niedzieli paśli owce na tem samem miejscu. Maciej, siedząc nad kapliczką, chciwie nadsłuchiwał głosów wsi, bo zaraz po nieszporach zaczęli w karczmie grać i tańcować. Aż się roznosiło po górach. Od czasu do czasu wiatr przynosił echa śpiewek, przytupywań i pokrzyków.
„Hulają sobie chłopy, a ty, człowieku, wąchaj, co ci wiatr przyniesie!”
narzekał.
I nie wytrzymał, gdyż, zapędziwszy owce do zagrody, przybrał się świątecznie, talary przeliczył, Białkowi przykazał stróżowanie i jak wicher poniósł się w dolinę do karczmy.
A w karczmie zaraz z miejsca jął pić, wziął hulać, wziął z drugimi krzykać, a stowarzyszać się z chłopami, dziewczynom zaglądać w oczy, a pod boki się brać, a najgłośniej prawić, aż się dziwowano, bo takim go jeszcze nie znali. A tak się był rozochocił, że całej karczmie gorzałkę stawiał, a grajków talarami przyniewalał, by grali wciąż, a coraz mocniej i siarczyściej. Dopiero o samej północy coś jakby go poderwało z miejsca. Flaszkę prasnął o stół, ludzi rozepchnął i wybiegł nieprzytomny przed karczmę.
Widno było na świecie, księżyc leciał wskroś płowych chmur, wicher miotał drzewami. Jakieś szumy i hukania szły górą, pijane chłopy śpiewały po drodze, psy wciąż wyły.
Strach nim zatargał, ruszył ku górom, gdy jakiś głos jakby zaskowyczał:
„A śpiesz się do owiec, śpiesz!... Ha! ha! ha!”
Maciej zachwiał się i rymnął gdzieś pod płot, jak długi.
„Śpiesz się!... Tam już wilcy gospodarzą... Ha! ha! ha!”
śmiał się ten głos.
„Jezu miłosierny!”
zajęczał, zrywając się na nogi. Przeżegnał się, głos gdzieś przepadł, jeno drzewiny, szarpane wichrem, tak chlastały go po twarzy gałęziami, że przygiął się i poleciał. I śmiertelnie utrudzony dopadł wreszcie do szałasu i zagwizdał. Białek się jednak nie pokazał.
„Laboga! Co się tu stało?”
dygotał, zapalając kaganek i spiesząc do zagród. Rozbeczała się cała owczarnia, wszystkie łby cisnęły się i wszystkie zielenią lśniące oczy podnosiły się na niego. Przeglądał zagrody po kolei, ale przy ostatniej, gdzie stały odłączone od matek tegoroczne jagnięta, jakby zmartwiał z przerażenia. Nie było ani jednego.
„Jezus, Marja!”
zakrzyczał i, porwawszy w pazury śpiącego Cygana, tak nim trząsał, aż go przebudził. Cóż, kiedy parobek o niczem nie wiedział i, poznawszy prawdę, lamentował jeno i łamał ręce. Maciej zaś gorączkowo poszukiwał Białka i znalazł go nareszcie przy podkopie, którym wyciągnięto jagnięta; leżał przywalony gruzem, jeszcze był ciepły. Porwał go na ręce, zaniósł do szałasu na posłanie i, jak mógł, trzeźwił, przemawiając doń najczulszemi słowy, aż pies zaskamlał cicho i, polizawszy go po twarzy, skonał.
„Białek, Białek!”
ryczał w niebogłosy, biegając po izbie i tłukąc głową o ściany. Już rozpacz pozbawiała go rozumu i opanowywało szaleństwo.
„Tyle owiec i Białek! I co ja teraz pocznę? Dziedzic mnie wypędzi! Jeszcze w kajdany zakuje za zmarnowanie całego stada. I kto mi to zrobił? Kto?”
Naraz w kominie zarechotał urągliwy, przejmujący śmiech.
„Djabli po mnie idą! A niechże mnie już raz wezmą!”
szeptał, zrozpaczony do ostatnich granic.
„Na pośmiewisko się nie dam!”
Jął śpiesznie odwijać z bioder długi wełniany pas. Duży hak sterczał przed nim w ścianie.
Znowu ten sam dziki śmiech tak zatrząsł izbą, że obrazy pospadały na ziemię.
„W imię Ojca i Syna!”
oprzytomniał nieco.
„Ratujcie, święci anieli, ratujcie!”
Padł krzyżem na ziemię i zapłakał krwawemi łzami skruchy i błagań serdecznych o zmiłowanie i ratunek. Wyznawał się ze wszystkich przewin, kajał się w skrusze najgłębszej, oddając się wszystek na wolę i miłosierdzie Pańskie. Aż zbawcza myśl rozjaśniła struchlałą duszę jego.
Białka wziął na ręce i poleciał w dolinę do kapliczki.
Wraz też i burza się rozsrożyła. Zawyły wichry. Pioruny biły tak gęsto, że widział jakby nieskończone strugi oślepiających błyskawic. Drzewa, wyrwane z korzeniami, zagradzały drogę. Huragan porywał go niby w pazury i miotał nad przepaściami. Waliły się na niego potrzaskane skały. Nagle wzburzone potoki rwały przed nim ziemię. Spadały w niego grady wielkie, jak kamienie. Rzucały się na niego jakieś zwierzęta z wyszczerzonemi kłami. Jakieś olbrzymie ptaki biły go skrzydłami. A przytem wciąż okrążały go jakieś straszliwe głosy — jakieś wołania, mrożące krew w żyłach, jakieś okropne, obłąkańcze śmiechy i jakieś wycia długie, przeciągłe, nieskończone.
Krzyżem świętym się bronił, modlitwą odpędzał złe i leciał coraz prędzej.
Jakoż wkrótce stanął pod kapliczką.
Burza przeszła, uspokoiło się na świecie i księżyc jasno zaświecił.
Maciej padł na kolana przed Dzieciątkiem i zawołał:
„Krzywda mi się stała! Białka mi zabili i owce pokradli. Na Twój sąd, Panie, wzywam djabły czy ludzie! Sprawiedliwości Twojej, Panie, proszę. Com zawinił — nie daruj, ale śmierć niewinną pokarz, Panie!”
mówił przez łzy i przez rozpacz a całą mocą wiary gorącej i ufającego serca. I kiedy mu już zabrakło głosu, podniósł psa ku Dzieciątku i płakał rzewliwemi łzami żałości.
„Wstań!”
ozwał się dobrotliwy głos Jezusa.
Podniósł się posłusznie.
„Pomogę ci, człowieku. Daj mi swoje obleczenie!”
Maciej ściągnął z pleców kożuch i przyodział nim Dzieciątko.
„Daj mi swój bat i pieska!”
„Jakże ci, Panie, dam pieska, kiedy nie żyje?”
szepnął żałośnie.
„Nie martw się, żyje!”
I tknął pieska ręką. Białek zaziewał, przeciągnął się i zaczął się łasić a radośnie naszczekiwać.
„Potrzymaj!”
zwrócił się znowu Jezus do owczarza, rzucając mu na ręce swój płaszcz; potem złożył koronę i dał jeszcze do trzymania ptaszki, jakie był dostał od niego.
„Zaczekaj tu na mnie!”
Maciej pozostał, jakby w zachwyceniu i już o niczem nie wiedzący.
Jezus trzasnął z bata, gwizdnął na pieska i poszli w góry.
I wnet dosięgli owczych zagród. Cygan siedział pod ścianą i płakał.
„Nie płacz, znajdą się owce!”
pocieszał go Jezus.
„Prowadź, piesku, za śladem!”
Białek pokręcił się i, natrafiwszy tropy, z nosem przy ziemi poprowadził.
Szli i szli. Przechodzili nagie, kamieniste pustki, gęste, ciemne bory, głębokie wąwozy, bystre strumienie i zdradliwe moczary, aż doszli do ogromnych skał, zamykających zupełnie drogę. Prawieczne jodły porastały strome skłony gór. Jakaś grota czerniała w skałach. Białek zatrzymał się przed nią wystraszony, bo z czarnej głębi rozlegały się beki owiec, chrzęst łamanych gnatów i złowrogie warczenie wilków.
Jezus wszedł śmiało do groty, wysokiej jak kościół, i gniewnie przemówił:
„Kto wam, zbóje, pozwolił brać całe stado?”
Zawyły dziko w odpowiedzi, a błyskając zielonemi ślepiami, jęły go okrążać.
Święte Dzieciątko zajaśniało nagle, niby słońce, i, chociaż takie małe, bose, w koszulinie jeno, z gołą głową i w chłopskim kożuchu, zagrzmiało rozkazująco.
„Kto je wam wydał?”
Wilki, poznawszy Pana, przypadły mu do nóg z wystrachanym skowytem.
„Głód, Panie!”
zaskomlał najstarszy, prawie już siwy, ogromny.
„Nie łżyj!”
zgniewało się Dzieciątko i dalejże prać batem, gdzie popadło. Aż zwijały w kłębki, niby przydeptane gadziny.

„Mówcie prawdę!”
„Kusy namówił i owce nam wydał,”
przyznał się stary wilk.
„Wypędzić wszystkie! A niech mi jeszcze kiedy zginie choć jedna z Maciejowych owiec, to wasze plemię co do jednego wytracę.”
„I tak pozdychamy z głodu!”
jęknął stary, oblizując skrwawione wąsy.
Pogroził mu Pan Jezus, bo tłusty był i z mocno wypchanym kałdunem.
„Białek, zaganiaj do domu!”
Pies radośnie oganiał stado, zegnał do kupy, wyrównał w szereg i poprowadził drogami, jakiemi przyszli.
Pan Jezus szedł na ostatku, gdyż wilcy, przedzierając się stronami, wyli pożądliwie ku słabszym jagniętom, nie mogącym nadążyć za kierdelem. A że jedno zwłaszcza zaczynało się chwiać i pokładać, byliby je rozdarli, ale Dzieciątko wzięło je litościwie na ramiona i tak już dalej wędrowali.
Przez góry szli, przez lasy i doliny, przez tę noc ciemną. Księżyc już był zaszedł, że jeno znajdowali drogę przy światłości, jaka biła od świętego Dzieciątka, a kędy przechodzili, tam wszystko oddawało pokłon Panu i cześć — tam drzewa się kłaniały w pas, tam ptactwo spływało z drzew, szczebiocąc i śpiewając na chwałę Pańską, tam potoki cofały swoje wody, by mogli przejść suchą nogą, tam kwiaty i trawy słały się kobiercem, a kamienie ustępowały.
I cud owej godziny spływał na wszystek świat miłosierdziem, szczęściem i przebaczeniem, a kusy zapadł się aż na samo dno piekieł i wył ze złości.
Przygnali owce do zagrody i Jezus, pogłaskawszy Białka, przykazał mu:
„Pilnujże, piesku, owieczek, a czasem przyleć do mnie...”
I wrócił do swojej kapliczki, stojącej nad dworskim ogrodem.
„Jagnięta już masz w zagrodzie!”
wyrzekł do Macieja, klęczącego, jak go był zostawił.
„Pomóż mi wejść! Zabierz swój kożuch!...”
„Niegodnym takiej łaski, Panie! Niegodnym!”
bełkotał głosem szczęścia.
„Ofiarowałeś mi ptaszki, odbiłem ci za to od wilków jagnięta! Jesteśmy na kwit. Nie pij jeno, chłopie, a już ci nic złego się nie przytrafi”
mówił dobrotliwie i, okrywszy się czerwonym płaszczem, włożył na głowę złotą koronę i stanął na dawnem miejscu przy Matce Boskiej.
„A szczygły mi oddaj!”
zaśmiał się, wyciągając ręce.
Maciej chciał je położyć na Jego rękach, ale nim je tam doniósł, Jezus dmuchnął im w dziobki, że ptaki ożyły, zatrzepotały skrzydełkami, a usiadłszy na gałęzi jesionu, zaczęły radośnie świergotać.
„Dobry z ciebie majster, Macieju,”
pochwalił Jezus, przyglądając się szczygłom z upodobaniem.
„Ale z Ciebie, Panie, największy — dałeś im żywot!”
Pokłonił się w pas, ucałował Jego wyciągnięte rączki, zajrzał w Jego szarą, poradloną deszczami twarz, uśmiechniętą radośnie, i odszedł, drapiąc się frasobliwie po głowie. Ciężko mu było uwierzyć w to wszystko, co go spotkało. Dopiero, kiedy zobaczył w zagrodzie jagnięta i Białka ugłaskał i upieścił, uwierzyć uwierzył, ale nie bez żalu powiedział:
„Jagnięta są — prawda; Białek żyje — prawda; cud się stał z ptaszkami — prawda; ale moje pięć matek — co przepadło, to przepadło.”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.