Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cze nie znali. A tak się był rozochocił, że całej karczmie gorzałkę stawiał, a grajków talarami przyniewalał, by grali wciąż, a coraz mocniej i siarczyściej. Dopiero o samej północy coś jakby go poderwało z miejsca. Flaszkę prasnął o stół, ludzi rozepchnął i wybiegł nieprzytomny przed karczmę.
Widno było na świecie, księżyc leciał wskroś płowych chmur, wicher miotał drzewami. Jakieś szumy i hukania szły górą, pijane chłopy śpiewały po drodze, psy wciąż wyły.
Strach nim zatargał, ruszył ku górom, gdy jakiś głos jakby zaskowyczał:
„A śpiesz się do owiec, śpiesz!... Ha! ha! ha!”
Maciej zachwiał się i rymnął gdzieś pod płot, jak długi.
„Śpiesz się!... Tam już wilcy gospodarzą... Ha! ha! ha!”
śmiał się ten głos.
„Jezu miłosierny!”
zajęczał, zrywając się na nogi. Przeżegnał się, głos gdzieś przepadł, jeno drzewiny, szarpane wichrem, tak chlastały go po twarzy gałęziami, że przygiął się i poleciał. I śmiertelnie utrudzony dopadł wreszcie do szałasu i zagwizdał. Białek się jednak nie pokazał.
„Laboga! Co się tu stało?”
dygotał, zapalając kaganek i spiesząc do zagród. Rozbeczała się cała owczarnia, wszystkie łby cisnęły się i wszystkie zielenią lśniące oczy podnosiły się na niego. Przeglądał zagrody po kolei, ale przy ostatniej, gdzie stały odłączone od matek tegoroczne jagnięta, jakby