Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„W imię Ojca i Syna!”
oprzytomniał nieco.
„Ratujcie, święci anieli, ratujcie!”
Padł krzyżem na ziemię i zapłakał krwawemi łzami skruchy i błagań serdecznych o zmiłowanie i ratunek. Wyznawał się ze wszystkich przewin, kajał się w skrusze najgłębszej, oddając się wszystek na wolę i miłosierdzie Pańskie. Aż zbawcza myśl rozjaśniła struchlałą duszę jego.
Białka wziął na ręce i poleciał w dolinę do kapliczki.
Wraz też i burza się rozsrożyła. Zawyły wichry. Pioruny biły tak gęsto, że widział jakby nieskończone strugi oślepiających błyskawic. Drzewa, wyrwane z korzeniami, zagradzały drogę. Huragan porywał go niby w pazury i miotał nad przepaściami. Waliły się na niego potrzaskane skały. Nagle wzburzone potoki rwały przed nim ziemię. Spadały w niego grady wielkie, jak kamienie. Rzucały się na niego jakieś zwierzęta z wyszczerzonemi kłami. Jakieś olbrzymie ptaki biły go skrzydłami. A przytem wciąż okrążały go jakieś straszliwe głosy — jakieś wołania, mrożące krew w żyłach, jakieś okropne, obłąkańcze śmiechy i jakieś wycia długie, przeciągłe, nieskończone.
Krzyżem świętym się bronił, modlitwą odpędzał złe i leciał coraz prędzej.
Jakoż wkrótce stanął pod kapliczką.
Burza przeszła, uspokoiło się na świecie i księżyc jasno zaświecił.