Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmartwiał z przerażenia. Nie było ani jednego.
„Jezus, Marja!”
zakrzyczał i, porwawszy w pazury śpiącego Cygana, tak nim trząsał, aż go przebudził. Cóż, kiedy parobek o niczem nie wiedział i, poznawszy prawdę, lamentował jeno i łamał ręce. Maciej zaś gorączkowo poszukiwał Białka i znalazł go nareszcie przy podkopie, którym wyciągnięto jagnięta; leżał przywalony gruzem, jeszcze był ciepły. Porwał go na ręce, zaniósł do szałasu na posłanie i, jak mógł, trzeźwił, przemawiając doń najczulszemi słowy, aż pies zaskamlał cicho i, polizawszy go po twarzy, skonał.
„Białek, Białek!”
ryczał w niebogłosy, biegając po izbie i tłukąc głową o ściany. Już rozpacz pozbawiała go rozumu i opanowywało szaleństwo.
„Tyle owiec i Białek! I co ja teraz pocznę? Dziedzic mnie wypędzi! Jeszcze w kajdany zakuje za zmarnowanie całego stada. I kto mi to zrobił? Kto?”
Naraz w kominie zarechotał urągliwy, przejmujący śmiech.
„Djabli po mnie idą! A niechże mnie już raz wezmą!”
szeptał, zrozpaczony do ostatnich granic.
„Na pośmiewisko się nie dam!”
Jął śpiesznie odwijać z bioder długi wełniany pas. Duży hak sterczał przed nim w ścianie.
Znowu ten sam dziki śmiech tak zatrząsł izbą, że obrazy pospadały na ziemię.