Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Pilnuj tu, piesku, a już ci gnatów nie pożałuję!”
Pogłaskał dobrotliwie biały, niedźwiedzi łeb i krzyknął jeszcze do szałasu:
„Cygan! a uważaj na jagnięta i nie dopuszczaj ich do macior!”
Nacisnął baranicę, dociągnął mocniej pasa i, schowawszy w zanadrze jakieś zawiniątko, puścił się w dół ku dolinie, w której majaczył wielki dwór, kościół z wieżą i wieś nad ogromnym stawem.
Leciał śpiesznie, aby jeszcze zdążyć przed nocą, bowiem już pierwszy zmierzch jął przysłaniać niże modrawemi mgłami.
Ciepły i wilgotny maj przystrajał już ziemię bladą zielenią i wybuchał tu i owdzie kwiatami dzikich wisien, śliw i cierni.
Schodził tarasami kamienistych poletek, obrzeżonych krzakami rozkwitłych cierni. Wymyta przez deszcz biała dróżka spadała wężowemi skrętami. Na dnie rozpadlin leżały jeszcze płaty zbrukanych śniegów. Pola jeno gdzieniegdzie były tknięte pługami. Nad jarami czerniały nagie dęby, niby rzęsy stulone, z pod których przebłyskiwały siwe, błyskotliwe potoki.
Od zórz, dogasających na zachodzie, świat się rdzawił i przesycił drgającą światłością. Bure chmury, niby kierdele przemoczonych owiec, leciały stadem na zielonkawem niebie, wysoko nad górami, pokrytemi czarnym borem, z którego wynosiły