Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kle, i o białym dniu na trzeźwo stwierdził, jako istotnie go okradli. Strata była niemała, bowiem wzięli mu kilkanaście dukatów i sporo talarów. Westchnął jeno ciężko. Trudno, było i przepadło, niewiele stał o pieniądze. Męczyło go jedynie pytanie: kto to zrobił?
Napróżno raz po raz oglądał wyłom i szukał śladów dokoła szałasu. I pies nic nie wytropił, tyle, że przy dziurze warczał i krótko, gniewnie naszczekiwał.
Niedziela tego dnia wypadła i czas zrobił się śliczny; słońce świeciło od samego rana, skowronki wyśpiewały i świat zapachniał majem.
Maciej Cyganowi przykazał wypędzić owce na zbocza południowe, gdzie się gęściej zieleniły trawy, a sam, wydobywszy pasyjki z zawiniątka, które był wczoraj nosił do karczmy, poustawiał je na słońcu pod ścianą. Wyniósł też z izby wszystkie ptaszki, zwierzęta i przeróżne figle dla dzieci, malował je w żywe farby i długo koło nich majstrował. Dopiero popołudniu poszedł za owcami. Pasły się na niższych skłonach, wiszących nad dworskim ogrodem i kapliczką. Cygan pilnował je od głębokich jarów, Maciej od strony wsi, a Białek warował na bokach i, oblatując stado raz po raz, zganiał do kupy, nieposłuszne za wełnę targnął, gdzie łbem uderzył, a gdzie było potrzeba, to i kłów używał, zaś na odpoczynek dyszał przy Macieju, który, siedząc na ka-