Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaskomlał mu przy nogach.
„Co się stało, Białek?”
porwał się wystraszony.
Pies zaziajany, utytłany w błocie, spiął mu się na piersi, zajrzał mu w twarz błyszczącemi ślepiami i, warknąwszy, pociągnął go zębami za kapotę.
„Wilcy przyszli brać owce, co?”
Pies jeno ziajał.
„Złodzieje się dobierają, co?”
Pies zawarczał, jakby przytakująco, i ruszył do drzwi, oglądając się za siebie.
„Białek! To czemu, ścierwo, nie pilnujesz, co? Kiełbasy ci się zachciało, hyclu jeden, i przyleciałeś mnie straszyć!”
Trzasnął go wyciągniętym z za pasa batem, aż piesek okręcił się na miejscu i uciekł, boleśnie skowycząc.
„Wszystko mi zarówno. Pił dzisiaj będę! Żydzie, dawaj gorzałki!”
I pił, a każdego, któren przystępował do niego, ciął ozorem, niby zły pies kłami, nie bacząc, gospodarz to był, czy komornik. Pił aż do zamknięcia karczmy, że już późną nocą wracał na góry, do owiec. Pijany był i ledwie się trzymał na nogach, ale dobrze pamiętał, jako pies napróżno go nie ciągał i że tam w szałasie coś czeka przykrego.
Zdumiał się wielce, bo wszystko znalazł w porządku. Cygan spał, jak zwykle, przy stadzie i nie brakowało ani jednej owcy. Jeno Białek siedział jakiś markotny przed szałasem ze zjeżoną szerścią i coś poskamływał,