Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a na widok swojego pana ani się poruszył.
„Cie, głupi, będzie tu fochy stroił!”
mruknął stary, otwierając drzwi do niskiego szałasu: izba była spora, z kamienia, nakryta chrustem i głazami, jednym bokiem przyparta do skały, dosyć nawet ciepła i sucha.
Maciej zapalił kaganek i miał się już rzucić na swoje posłanie, gdy pies, wyszczerzywszy kły, jął docierać zajadle w ciemnym kącie za ogromnym kominem.
„Białek, do nogi!”
Ale Białek nie posłuchał, szczekając coraz głośniej.
Maciej z siekierą w ręku zajrzał za piec. Nie było tam nikogo, jeno w samym rogu ściany czerniała ogromna dziura, którą można było przeleźć na świat. Rzucił się do skrzyni, ukrytej pod posłaniem i dobrze okutej żelazem: rozbita była na drzazgi, rzeczy leżały pobok na kupie; przerzucił ją gorączkowo: pieniędzy, jakie chował, nie było. Zmartwiał z przerażenia.
„W imię Ojca i Syna!”
jął się gorączkowo żegnać.
„Ki djabeł to zrobił?”
Rozległ się jakby rżący śmiech, i tak wyraźnie, że Białek zawył, a Maciej, oblany zimnym potem, zaszeptał pacierze rozlatanemi wargami.
„Laboga, coś mi się we łbie troi”
mamrotał później i, rozebrany już do cna wódką i zmartwieniem, zwalił się, niby kłoda, na barłóg.
Wstał o świcie, jak zwy-