Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdążył się położyć — zaczynało się toż samo. Dopiero, kiedy święconą kredą poznaczył okna, drzwi i progi, ustało chodzenie, natomiast w kominie zagrał taki rżący i straszny śmiech, aż węgle wylatywały na izbę. Potem zapiały koguty, krakały wrony i raz po raz wyły wilki. Białek, dziw, nie oszalał. Maciej zaś, skulony na posłaniu, bronił się jeno pacierzami. Ale naraz, kiedy zadygotały ściany i na dach zaczęły się walić jakby całe góry, uciekł z pieskiem do owczarni i już tam przesiedział aż do świtu.
I skoro w południe przyszedł obraźnik, któremu zawsze sprzedawał swoje świątki, Maciej zwierzył mu się ze wszystkiego. Stary słuchał uważnie, a że człowiek był mądry i pobożny, sprzedawał po odpustach świętości, więc rzekł:
„To robota kusego. To on przybrał na siebie postać Niemca.”
„Tak i rozumiałem. Ale czego ode mnie chce ta sobacza mać?”
„Przeszkadzasz mu i nie dajesz łowić dusz. Twoje pasyjki za szczególną łaską boską bronią skutecznie ludzi od złego. Chciał je wykupić, żeby się nie mieli czem bronić. Dla niego i po tysiąc dukatów nie za drogo. Uważaj, będzie cię on jeszcze nagabywał i niewolił. Nie daj się tylko skusić!”
„Duszy mu za dukaty nie sprzedam”
powiedział, nabierając odwagi. I, poczuwszy pieniądze w kieszeni, dziwnie znowu