Któś/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Emil usunął się natychmiast, znalazłszy doskonały pretext do tego w zbliżającym się Józiu, który powolnemi kroki zmierzał ku tej grupie.
Ze zwykłą swą swobodą i uprzejmością, uśmiechem powitawszy Horpińskiego, p. Michalina zagadnęła:
— Cóż pan porabiasz!... przez parę tygodni nie widzieliśmy pana?...
— Nadzwyczaj trudna dla próżniaka odpowiedź — odezwał się z uśmiechem Sylwan. — Wstyd mi się przyznać, ale ja nic nie robię...
— Gdyby to było prawdą, bardzoby mi pana żal było — podchwyciła panna. — Czyż podobna jest nic nie robić!... nie mieć jakiegoś celu w życiu! Gdyby go brakło, należałoby go stworzyć sztucznie.
Spojrzała na niego: stał zimny i zamyślony.
— Możem się źle wyraził — rzekł po chwili. — Prowadzę rodzaj życia, któreby kontemplacyjnem nazwać można. Patrzę — słucham... Niech mi pani wierzy, że to bawi i uczy.
Misia poruszyła ramionami.
— I nie masz pan ochoty wmieszać się do... aktorów, chcesz pozostać widzem? na zawsze! To być nie może.
Sylwan zawahał się z odpowiedzią.
— Dotąd nie miałem wistocie najmniejszej chętki do czynu — rzekł napół żartobliwie... Zleniwiałem, i — z tem mi dobrze...
— Lecz pozwoli pani, abym coś na uniewinnienie się, choć w części — dodał. — Ja otwarcie i jawnie jestem próżniakiem, a mnóztwo ludzi, napozór niezmiernie zajętych, mniej może wistocie robi odemnie.
Misia rozśmiała się.
— To może być — rzekła — ale grzech cudzy nie zmniejsza winy własnej.
Spojrzała na Horpińskiego, który stał grzecznie, chłodno uśmiechnięty...
— A! — dorzuciła pośpiesznie — ja pewnie jaknajmniej mam prawa prześladować kogóś za — próżniactwo, — bo cóż ja robię!?
— Pani, zdaje mi się — odparł Sylwan, — jesteś niezmiernie zajęta. Kochasz sztukę i sama jesteś artystką. Wszakżeż to jedno starczy na zapełnienie życia! I literatura nie jest jej obojętną.
— Tak, ale to są wszystko tylko diletanctwa, zabawki, a nie zajęcia — odparła p. Michalina, oczy spuszczając — a nie ma rzeczy śmieszniejszej nad takie miłośnictwo, gdy ono chce rościć sobie prawo do kunstmistrzowstwa... Kocham sztukę, to prawda — dodała żywo, — ale mi przynajmniej nikt zarzucić nie może, abym z tego szukała chluby... kryję się z tem, jak mogę.
Mówiąc to, zarumieniła się mocno, a Sylwanowi zdało się zapewne, że ją mógł niezręcznem słowem obrazić, i żywo dorzucił:
— Miałaż-byś mi pani wziąć za złe, że wspomniałem o sztuce?...
— Bynajmniej — rzekła, odzyskując wesołość i uśmiech, Michalina — wolałabym jednak, abyśmy mówili o czem innem, nie o mnie.
Podniosła oczy ku Horpińskiemu.
— Nie wyjeżdżałeś pan nigdzie? — spytała trochę bezmyślnie.
— Niechętnie opuszczam zawsze Warszawę — rzekł Sylwan — bo przyrastam łatwo do miejsca, no, i nic mnie nigdzie nie pociąga.
Misia byłaby go chętnie zapytała: czy nie miał rodziny, ale nie śmiała, obawiając się obudzić w nim jakieś nieprzyjemne może wspomnienia.
— Co do mnie — odezwała się, opuszczam chętnie miasto w czasie lata — na wsi jest tak zielono, kwiecisto, pięknie — z natury wieje przypomnienie jakichś szczęśliwszych wieków.
Horpiński się skrzywił.
— Natura jest prześliczna — rzekł — nie ma wątpliwości, ale co się tycze tych szczęśliwszych wieków sielankowych, zrodzonych w wyobraźni poetów, przyznaję się pani, że od czasu, gdyśmy zpomocą badań archeologicznych sięgnęli głębiej w dzieje prastare ludzkości, coraz mocniej się przekonywam, iż one były mrzonką i cywilizacya, na którą narzekają ludzie, ulepszyła, uszlachetniła człowieka, a nie zepsuła go pewnie.
— Nie chcę się o to sprzeczać — odparła Michalina pozwolisz mi pan tylko co do cywilizacyi uczynić to zastrzeżenie, że i ona może wyrosnąć nad miarę, zwichnąć się i zamiast uszczęśliwienia ludzkości, zawichrzyć nią i stać się dla niej zgubną.
— Trudno jednak oznaczyć będzie granice: gdzie cywilizacya zatrzymać się powinna i jakiego unikać kierunku? — rzekł Sylwan. — Ja jestem fatalistą i wierzę w prawa konieczne, tak, że nawet pewne zwichnięcia i wykolejenia przyjmuję jako zbawienne intermedya w historyi ludzkości.
Słuchała z uwagą Michalina, lecz nie chciała dalej w tym tonie prowadzić rozmowy. Zwróciła ją na sztukę i pytała Horpińskiego, czy ją lubił i czy cenił:
— Bo — dodała z uśmieszkiem — ja jestem tak wyrozumiałą, że przypuszczam nawet, iż ktoś może nie kochać tego, co dla mnie jest treścią życia i niezbędnym jego warunkiem.
— Przykro mi, żeś pani nawet wątpić mogła o tem iż mnie sztuka nie jest obojętną i obcą — począł Sylwan. — Nie jestem ani artystą, ani nawet dyletantem — ale nie pojmuję człowieka, pozbawionego zmysłu sztuki.... bo w niej skupia się, co ma najlepszego życie.
Oczy Misi zajaśniały.
— A! tak — rzekła wesoło — i dlatego żaden artysta, prawdziwy, rozumie się, natchniony, powołany, nigdy się na los swój nie powinien uskarżać: a tymczasem....
— Bo między artystami dużo jest rzemieślników — dodał Sylwan.
— I rzemiosło jest niezbędnie artyście potrzebnem — wtrąciła p. Michalina — tylko nie powinno opanowywać, ale służyć do wyższych celów. Technika kunsztu każdego jest — niestety — rzemiosłem.
Powtórnie już rozmowa obojga rozprawiających mimowoli wytoczyła na takie bezdroża, że długo na nich utrzymać nie mogła.
Misia zamilkła, rozglądając się po salonie. W tej chwili przystąpił z miną wielce śmieszną galapta Lurski i francuszczyzną wyśmienitą zagadnął pannę o jakąś sprawę wielkiego świata. Była mu prawie wdzięczną, że ją wybawił od zbyt już przedłużonego tête à tête wśród salonu z Horpinskim, bo oczy zawistnych zwracały się na nich. Sylwan, jakby to uczuł także, rozpoczął obojętnie gwarzyć ze stojącym najbliżej starym szambelanem, który, raz w życiu przetłómaczywszy coś z Montalamberta, żył na tym swym przekładzie, obwołany znakomitym myślicielem swego czasu; dosyć było wówczas dotknąć się de Maistra, Bonald’a, Lamenais’ego, Ozanam’a, Nicolas’a — aby mieć prawo do laurów filozoficznych.
W dalszym ciągu wieczora p. Michalina raz jeszcze się znalazła w blizkości Horpińskiego i zamieniła z nim kilka słów, z których niewiele — wyciągnąć zdołała.
A — była ciekawą.
Przenikliwa, mająca instynkt w poznawaniu i odgadywaniu ludzi, Misia niecierpliwiła się tem, iż, Horpińskiego widując oddawna, spotykając się z nim — ani odgadnąć, ani przeczuć go nie mogła.
Był dla niej sympatycznym, a ta lodowata powłoka, która go okrywała, której nie zrzucał dla niej nawet — drażniła ją. Myliłby się, kto-by sądził z tego, że bardzo przystojny Sylwan podobał się tak bardzo pannie Zawierskiej i że ta ciekawość kryła w sobie uczucie głębsze, że była zarodkiem miłości. Dotąd nie wyszła ona z granic ciekawości.
Dlaczego Horpiński tak się taił z sobą?
Już po drugiej tej rozmowie króciuchnej z nim, p. Michalina, w dobrym humorze, spotkała się z Paczuskim. Emil nie miał nic pilniejszego nad wesołe wyspowiadanie się jej — że spostrzegłszy, jak ją zaciekawiał tajemniczy p. Sylwan, próbował już rozbić otaczające go chmury, ale dotąd mu się to jeszcze nie udało.
— Jednakże — dodał — tak wziąłem do serca rozkaz pani...
— Ale ja nigdym nic nie rozkazywała.
— Życzenie jej.
— Jakże pan możesz myśleć, iż mnie tajemnica p. Horpińskiego — tak silnie obchodzi? — odezwała się, nie obrażona, ale rozśmieszona panna Zawierska.
— Dlatego to przypuszczam — odparł Emil, że ja sam — przyznaję się pani — jestem nią do żywego poruszony. Bądź pani sędzią. Ten człowiek od lat kilku obraca się w naszych kołach, zyskał prawo obywatelstwa w najlepszych i najwybredniejszych salonach, nie można mu zaprzeczyć, że na nie zasłużył, a żywa dusza nie wie: kto on taki, nikt nie zna jego przeszłości.
Misia patrzała na tłuściuchnego Paczuskiego, rozgorączkowanego, i gryzła koniec chusteczki w białych ząbkach.
— Tak to wziąłeś pan do serca — rzekła żartobliwie, iż teraz nie wątpię, że dotrzesz do źródła i — okaże się iż — nie mieliśmy czego być ciekawi, ani ja, ani pan.
— O! to najprędzej się nam trafić może — potwierdził Emil, ale nie mniej moim jest obowiązkiem...
Śmiejąc się, odbiegła od niego panna, a Paczuski pozostał utwierdzony w tem przekonaniu, iż życzyła sobie zbadać tajemnicę i jemu powierzyła to posłannictwo.
Nic niemający do czynienia lepszego, Emil tymczasowo postanowił, choćby z narażeniem własnego spokoju, dowieść pannie Michalinie, iż najtrudniejsze zadanie dla niego było łatwem. Szło o rehabilitacyą, gdyż zdało mu się, że go lekko traktowała.
W pomoc nie chciał brać nikogo. Emilo fara da se, powiedział sobie żartobliwie i przy wieczerzy starał się tak manewrować, aby się znalazł przy panu Sylwanie.
Przyszło to bez wielkiej trudności, gdyż, do wieczerzy zasiadając, wszyscy wogóle mieli głównie na względzie sąsiedztwo pasztetów, pieczystego, takich lub innych wina butelek raczej, niż pewnych osobistości.
Sylwan zajął pierwszelepsze wolne miejsce, a Paczuski pośpieszył usadowić się obok niego.
Miał na celu powolne zbliżenie się, spoufalenie, zaprzyjaźnienie. Lecz przy wieczerzy z drugiej strony siedzący stary wojskowy, gaduła, wziął tak w rekwizycyą Horpińskiego opowiadaniem o kampanii tureckiej i szpitalu zapowietrzonych, iż Paczuskiemu z największą trudnością przyszło się wmieszać do rozmowy. Nie odpowiadano mu nawet.
Miał przyjemność tylko raz podać musztardę Sylwanowi i dwa razy nalać mu wina, za co niemym uśmiechem został wynagrodzony. Do rozmowy nie przyszło, aż po wieczerzy, ale i teraz jakoś się nie kleiło. Zaczepili o teatr, Horpiński się odezwał: że czasem trudno bywa dostać bilet dobry, tak niemi spekulowano. Paczuski pochwycił sposobność, aby się oświadczyć jako expertus w tej sprawie, z przyjemnością służenia.
Podziękowano mu zimno.
Wieczór, jak wszystko w świecie, skończył się, choć późno, i wszyscy z niego wyszli w tem lepszych humorach, że i biedne machiny — ciała, bardzo mile zostały ogrzane i podżywione. Emil miał wielką ochotę przeprowadzenia Sylwana ku jego mieszkaniu, ale ten mu się tak wymknął, jakby już w nim czuł natręta.
Schwyciwszy, w niedostatku jego, Józia, z nim poszedł Paczuski, mieniając spostrzeżenia tyczące się głównych osób: p. Michaliny, kilku pań, kilku znakomitości, które się w salonie ukazały, a wostatku i Horpińskiego.
Nie uszło to niczyjego oka, że panna Michalina, dwa razy zaszczyciła go rozmową, i że zdawała się w niej znajdować przyjemność.
Józiowi panna się podobała bardzo ze swej uroczej piękności, i imponowała mu rozumem i taktem; ale patrzał na nią zdaleka, przejęty jakąś trwogą, i wyznawał przed przyjacielem, że gdyby miała, nie dwa, jak mówiono, miliony, ale cztery — i ofiarowała mu swą rękę — dałby drapaka. Emil śmiał się, mrucząc o zielonych winogronach.
— Mylisz się — odparł Józio — ja tylko jestem do szpiku kości mężczyzną, i dostojność mojej płci wysoko cenię, a u takiej kobiety musiałbym być pod pantoflem.
— Józieczku kochany — zawołał Emil. — Pantofel, należy do rzeczy przeznaczonych. Ty się go boisz tam, gdzie on jest widoczny, dotykalny, a nie unikniesz jednak — gdy ci się w innej postaci ukaże, napozór mniej strasznej, w rzeczy groźniejszej daleko.
Powinieneś bowiem wiedzieć, że kobiety jak p. Michalina, mężów pantoflarzy nie biorą — uczułyby się pokrzywdzonemi, gdy skromniutkie i ciche dziewczątka mają na celu to jedynie, aby podbiły.
— Sofizmata! — odparł Józio.
Rozstali się, a pan Emil, zadumany, wszedł do swojego kawalerskiego mieszkania, w którem jeszcze parę godzin z cygarem przepędził nad gazetami, a wistocie z myślą upartą — śledzenia i badania Horpińskiego.
Plan był ułożony. Nazajutrz potrzeba było spocząć, aby się zbyt nieokazać natrętnym; trzeciego zaś dnia umyślił oddać wizytę p. Sylwanowi. Zapisawszy to sobie, wedle zwyczaju, na porcelanowej tabliczce, która programmat tygodnia mieściła, Paczuski o godzinie dwunastej zadzwonił u drzwi, na których porcelanowy szyldzik stał z napisem:

„Sylwan Horpiński“.

Powolny chód dał się słyszeć z wnętrza i służący w fartuchu zielonym z trzepaczką w ręku, ufryzowany, w lakierowanych butach, drzwi zwolna otworzył.
Spojrzawszy na niego, Paczuski nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia — widocznie opiekowała się nim opatrzność; — elegant ten, był mu znajomym dobrze: był to Konrad, lokaj, którego miał w swych usługach przez rok cały, a który odprawił się obrażony zbyt żywem słowem Emila.
Dawny pan i były sługa spojrzeli na siebie badająco. Paczuskiemu wypadło teraz być jaknajlepiej z p. Konradem.
— A! — zawołał wesoło — co za miła niespodzianka! Jakże mi się masz?
— Do usług jaśnie pana, bardzo dobrze — odparł z ukłonem poważnym elegant.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł Emil. — Jest p. Sylwan w domu?
— Wyszedł przed półgodziną?
— Nie wiesz dokąd, na jak długo? — spytał Paczuski.
— Nigdy pan tego nie powiada — odezwał się Konrad — nie wiem nic.
Powoli Emil począł szukać pugilaresika i biletu. Służący stał tymczasem, trzepaczkę wziąwszy pod pachę z pewną gracyą, bo chłopak był ładny i szło mu o to, aby się wydawał dystyngowanym lokajem.
— Jesteś więc u Horpińskiego — począł powolnie, ciągle biletu szukając, Emil — bardzo mnie to cieszy, bo sądzę, że miejsce dobre.
— Nie mogę się skarżyć — odparł Konrad — grzech-by było.
Paczuski spojrzał mu w oczy.
— Mnie was, p. Konradzie — dodał Emil — żal nie raz było. Jesteś gorączka, wziąłeś do serca słowo powiedziane z prędkości, bez złej intencyi.
Przypomnienie przejścia tego nie zdawało się być przyjemnem panu Konradowi; poprawił odniechcenia utrefione włosy, uśmiechnął się i rzekł z powagą pocieszną:
— Każdy, proszę jaśnie pana, ma swój chonor — człek ubogi, ale — co się tyczy chonoru — to trudno.
— Ale nie mówmy już o tem — przerwał Emil — dobywając biletu i załamując go powoli. — Jeśli wam dobrze przy nowym panu.....
— Juści dobrze — rzekł Konrad — choć nie bez tego, żeby nie był wymagający czasami.
— Ha! ha — przerwał Paczuski, przedłużając rozmowę — masz szczęście służyć u człowieka, którego tu w Warszawie wszyscy cenią i są go ciekawi — a choć go cały świat zna, sztuka w tem, że nikt o nim nic nie wie!
Konrad wprawiony w dobry humor, poufalszym tonem rozmowy z dawnym panem, począł się śmiać także, zatarł loków, z nogi na nogę przestąpił, ujął się ręką jedną za drzwi, i rzekł potrząsając głową:
— Pan myśli, że ja, co mu służę, więcej go znam od innych? Jak Bóg miły — nie.
— No — przecież?
Ruszył ramionami p. Konrad.
— Albo ja co wiem! — Nic.
— Zawsze coś więcej niż my wszyscy, bo przynosisz mu listy i odnosisz na pocztę te, które pisze.
Konrad tak się śmiać począł, iż trzepaczka mu zpod pachy wypadła.
— Proszę jaśnie pana — listu u nas ani na lekarstwo nie znaleźć — zawołał. — On do nikogo nie pisze i do niego żywa dusza.
— Cóż znowu? — zaprotestował Emil — żarty!
— Słowo chonoru! — rzekł żywo p. Konrad.
Nastąpiło milczenie.
Dawny sługa dłuższą rozmową wprawiony był w dobre usposobienie; pochlebiało mu to, że p. Emil, rankoru w sercu nie zachowując, za oddalenie się nieco gwałtowne okazywał mu taką względność i rozmawiał z nim tak jakoś poufale i mile.
— Czem-że się on zajmuje? — zapytał Paczuski.
Dla Konrada było to zapytanie trochę trudnem do odpowiedzenia: musiał pomyśleć nieco.
Spuścił oczy. brwi podniósł, ustami poruszał, nogę to jednę to drugą podnosił i wspinał się na palcach.
— To trudno, proszę jaśnie pana, tak ogólnikiem powiedzieć. A cóż? Jak nie jeździ z wizytami, to czyta dużo: gazety codzień od deski do deski, a potem książki, których dosyć zawsze leży porozkładanych. Czasem siądzie za stołem, podeprze się łokciami i jak zamyśli się, albo weźmie ołówek i pocznie psuć papier, to bazgrze, bazgrze niewiedzieć co — zedrze — i w komin.
Począł się śmiać. Paczuski słuchał z ciekawością.
— Przez cały rok siedział w Warszawie? — zapytał.
— To jest ja, proszę jaśnie pana — odparł elegant — muszę.... ale on — tu głos zniżył, jakby coś tajemnego miał zwierzyć dawnemu panu.
— Kilka, kilkanaście razy do roku zniknie, jak w wodę wpadł — mówił Konrad dalej. — Niema go dni dziesięć, pięć, piętnaście, aż naraz powraca, zmęczony, blady, smutny, wychudły, milczący.
Panu Emilowi, gdy słuchał, oczy się otwierały coraz szerzej: tu był węzeł tajemnicy.
— No — ale jakże się w drogę wybiera? — spytał z natężoną ciekawością.
— Hm — otóż to jest, proszę jaśnie pana, że się wcale nie wybiera, że nie bierze nawet torby, nic, że czasem w lekkim surduciku, albo i wre fraku wieczorem, jak pierzchnie, tak tyleście go widzieli.
Żeby kiedy słowo powiedział: „jadę, wrócę za tyle a tyle dni!“
Najmniejszej rzeczy! Raz na zawsze takie jest prawo u nas, że ja, choćby go pół roku nie było, powinienem nie odstępować mieszkania. Pieniądze odliczone zawsze leżą na stoliczku w gabinecie na wszelki wypadek.
Tu potarł mocno włosy zniecierpliwiony p. Konrad.
— Proszę jaśnie pana — wyrwało mu się mimowolnie — co to za psie życie! Człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Bywało, wraca po nocy, czasem rano, — może przyjść o południu. Więc na krok się oddalić nie można, bo broń Boże nie zastałby w domu, a drzwi zamknięte....
— Cóż-by było? czy tak srogi? — spytał Paczuski.
— Nie — proszę jaśnie pana — srogi on nie jest, ale jak spójrzy, to człowieka przejmuje do kości, słowo daję.... Grubiańsko się nie obejdzie nigdy — nie, to — to nic — ale oczy ma straszne.
Tu wstrzymał się trochę ze zwierzeniami pan Konrad.
— Dobry człowiek, ale osobliwy — dodał, — coś w nim siedzi. Szczęśliwy nie jest, i — co dziw — tak, jakby nie chciał i nie starał się nim być. At — żyje — dowcipnie szepnął Konrad — żyje jak za pańszczyznę.
Paczuski rozśmiał się z tego wyrażenia. Nie chciał dłużej już rozmowy przeciągać, aby się nie zdradził ze zbytnią ciekawością.
Oddał załamany bilet elegantowi.
— Jak tam kiedy będziesz koło mnie przechodził — rzekł — proszę, wstąp do mnie. Ciekawe to historye, doprawdy, z tym człowiekiem!
Szkoda go, bo bardzo jakiś zacny i dobry się być zdaje.
— O! przeciw temu nie można nic powiedzieć — odrzekł p. Konrad.
— A kiedyż go zastać napewno? — zapytał pan Emil.
Zwykle do południa się nie rusza — odezwał się służący. — Nie wiem, czy toby znaczyć miało, że przez kilka dni go nie będzie? Któż to wie? ale dziś wyszedł raniej.
— Chciałbym go zobaczyć, mam trochę do pomówienia — rzekł Paczuski.
— To niech się jaśnie pan pofatyguje jutro, — skonkludował Konrad.
Paczuski odszedł tryumfujący. Nie dowiedział się wprawdzie tak, jak nic — ale zarazem bardzo wiele. Ten zupełny brak korrespondencyi w naszym wieku, prawie bezprzykładny — te znikania tajemnicze, rzuciły na postać, już i tak zagadkową, cień jeszcze grubszy.
Nazajutrz, przed dwunastą, nie chybił p. Emil i dzwonił znowu. Czekał nieco i p. Konrad się ukazał jak wczoraj, ale w odmiennej postaci.
Nie miał fartucha ani trzepaczki; na głowie ufryzowanej wczoraj, czapeczkę haftowaną włóczkowy nakształt fezu, na nogach wygodne pantofle. Twarz, nieco zmęczona, nie miała wczorajszej świeżości; marszczki czoła okazywały zafrasowanie.
Nim Emil miał czas go zapytać o pana, Konrad ręce rozpostarł i rzekł cicho:
— A com mówił? Niema go od wczoraj. Wyszedł w jednym surduciku. Teraz czekaj, czekaj i rób sobie co chcesz! Może powrócić Bóg wie, oto w Maju, a może w Czerwcu i w Lipcu — raz go dwa miesiące nie było, a powrócił taki, jak z krzyża zdjęty. I — jak Boga kocham — dodał ciszej p. Konrad, ręce takie namulane, jakby drwa rąbał przez ten czas.
Ruszył ramionami.
— Kto go wiedzieć może!
Paczuski się zadumał mocno.
— Ależ pieniędzy przecie ma zawsze dosyć, bo ich wydaje dużo i nie oszczędza? — zapytał po chwili.
— A! co się tyczy pieniędzy — podchwycił, broniąc honoru domu, niemal oburzony p. Konrad — jest ich jak lodu. Kiedy przyjdzie półrocze i obcinają się kupony, to jak siądzie, proszę jaśnie pana, z nożyczkami za stolikiem, przykazawszy nie wpuszczać nikogo, czasem więcej niż pół dnia przetrwa przy tej robocie.
A znowu i to trzeba wiedzieć, że małych papierków u niego niema, bo ja mniejszych nigdy kuponów nie widziałem nad dwadzieścia pięć rubli.
Teraz ja — proszę jaśnie pana — niewolnik przykuty do progu! — dodał biedny elegant.
— Ale spoczniesz przez ten czas! bo i roboty mieć nie będziesz.
— Niewola gorsza, proszę jaśnie pana, od najgorszej pracy — odparł, wzdychając, sługa. A, cóż robić — trzeba swój los znosić — jaki Bóg dał!
Paczuski miał ochotę dłuższą rozpocząć rozmowę, ale Konrad był do niej nieusposobiony, — westchnął, pokłonił się i drzwi zamknął.
Emil Paczuski siedział w wygodnym fotelu; sparty na ręku i paląc cygaro, robił rachunek sumienia.
Był sam jeden w swem kawalerskiem mieszkaniu, odpowiadającem w zupełności jego położeniu towarzyskiemu i powołaniu człowieka, który myśli tylko o zabawie.
Zajmował kilka pokoi, elegancko umeblowanych, bez szczególnego starania o wdzięk i smak; szło widocznie raczej o okazanie dostatku — a ten był udowodniony mnóztwem rzeczy kosztownych.
Jak w głowie i sercu młodzieńca, tak w mieszkaniu jego panował nieład, który wskazywał, że jeszcze drogi swej i charakteru nie był pewnym. Sprzeczało się tu rzeczy mnóztwo — wpływ domowy walczył z wpływem świata otaczającego.
W sypialnym pokoiku nad łóżkiem był obrazek N. M. Panny, dany przez matkę z zaklęciem, aby go nigdy nie odstępował. Na stoliczku małym śliczna w aksamit oprawna fotografia przedstawiała kochaną Mamusię, łagodnie uśmiechniętą, jakby nad swoim drogim skarbem czuwała.
Obok tych świętości walały się, porozrzucane i wcale niekwadrujące z niemi, książki i fraszki bez wartości, a szpiegujący ciekawiec byłby w szufladce stolika, na którym stał obrazek matki, odkrył fotografie balleryn i piękności dwuznacznych...
Jak w sypialni, tak wszędzie nagromadzone były sprzeczności, które chwilowym popędom odpowiadały. Obok kilku sztychów z Ary Scheffera wisiały na ścianach sławne wyścigowe konie i sceny sportu... Książki i przybory myśliwskie ściskały się razem, ubrania maskaradowe, stroje wyścigowe, pamiątki zabaw, do których głośno się nie można było przyznać...
Emil tak żył z dnia na dzień, dając się prądom najsprzeczniejszym unosić, niepewien, dokąd go to życie zaniesie, mówiąc sobie z niecierpliwością dziecka, że zawrócić się zawsze jeszcze czas będzie.
Zdala czuwała nad nim sercem i modlitwą matka; on tymczasem używał tej młodości, która się miała wyszumieć.
Mamunia, jużby go może wolała widzieć przy sobie, ożenionym z dobrą, miłą kobieciną, na spokojnem gniazdku — ale Emil obawiał się niewoli — i, miał interessa w Warszawie.
Często potrzeba było całej jego przebiegłości a całej łatwowierności mamusi, aby te interessa uczynić możliwemi, ale — wszakże Emilek kłamać nie mógł.
Życie płynęło bezmyślnie, bez celu — dziwnie zużytkowywane. Jeżeli mu było potrzeba popisać się przed panną Michaliną z literaturą, naówczas czytał zapalczywie, zajmowało go to, zamykał się z książkami. Potem koń i myśliwstwo całkiem go zaprzątało i książki szły bodaj pod kanapę. Zkolei żyjąc z ludźmi różnymi, nabierał barw najrozmaitszych — ale swej własnej nie wyrobił sobie...
Nic go nie pociągało — oprócz tego, co się wogóle mogło nazywać życiem. Strumienie żywota chwytały go i płynął z niemi. Rozmaitość wrażeń, żywość ich, sprawiała, że mu własna płochość nie ciążyła i nie wydawała się groźną.
Taksamo w kotylionie starał się przypodobać umiejętnością taneczną pannie Julii, jak w innych sprawach Michalinie i różnym mnogim pięknościom.
Szło mu o to, aby wszędzie grał pewną rolę wybitną; a ról tych brał na siebie zawiele. W pewnym względzie był to ratunek może, aby go jedna zbyt nie pochłonęła, z drugiej strony — mógł nałóg płochości się wyrobić. Ale Emil nie widział tego niebezpieczeństwa.
Taksamo, jak się wdawał w różne żokeyskie intrygi przy wyścigach, teraz puścił się na szpiegowanie owej towarzyskiej zagadki, jaką był dla wielu — Sylwan Horpiński. Znajdujemy go właśnie w chwili, gdy, szpiegowstwa tego ważąc skutki — zawahał się, czy mu przystało iść dalej.
Zadawał sobie pytanie: czy w tej ciekawości nie było coś uwłaczającego charakterowi?
Cieszył się ze zdobytych wiadomości, miał je za ważne, — Sylwan go więcej teraz niż kiedykolwiek pociągnął swoją excentrycznością; ale czy się godziło iść tak w stopy za człowiekiem, który pewnie miał powody osłaniania się tajemnicą? Czy nie było niedelikatnością cisnąć się do zamkniętych drzwi?... czy przyzwoity człowiek mógł się podjąć choćby dla pięknych oczów Misi — posłannictwa wszędzie napiętnowanego jakimś wstrętem i ohydą?...
Wahał się Emil i miał słuszność. Siedział jeszcze obarczony myślami temi w fotelu, dumał i krzywił się — umizgi do odprawionego Konrada już w nim budziły odrazę... wtem do drzwi zadzwoniono.
Po głosie i po chodzie poznał przyjaciela, Józia Szalewskiego, i nigdy może tak mu rad nie był.
Żyli z sobą, pomimo małych nieuchronnych sprzeczek — jak bracia. Emil uznawał wyższość i takt Józia, radził się go chętnie; nie miał prawie dla niego tajemnic.
Poszedł więc otwartemi rękami go uścisnąć.
— W porę, jak zawsze, mi się zjawiasz — zawołał. Masz przeczucie serca, że mi byłeś i jesteś potrzebny...
Siadaj, weź najlepsze cygaro i słuchaj.
Z półuśmiechem na ustach Szalewski rzucił się na drugi fotel.
— Znowu coś tak ważnego mieć musisz — rzekł — jak ostatnim razem, gdyś nie mógł na własną odpowiedzialność wybrać koloru czapraka pod siodło?... hę?...
Emil się rozśmiał.
— Ale ba! rzecz stokroć ważniejsza — rzekł. Słuchaj tylko...
Pochyliwszy się ku Szalewskiemu, cicho i ostrożnie, Paczuski począł mu się spowiadać z zabiegów około odkrycia tajemnicy Sylwana.
Józio słuchał dosyć obojętnie, zdając się być daleko więcej zajęty cygarem, niż powieścią przyjaciela — ale twarz mu się chmurzyła. Emil dokończył, a Józio jeszcze się nie odezwał ani słowem.
— Jak ci się zdaje? — zapytał Paczuski — mam dalej prowadzić śledztwo, czy go zaniechać?
Józio milczał jeszcze.
— No, mówże! — naglił, milczeniem tem podrażniony mocniej, Emil.
— Kochany mój — poważnie rozpoczął Szalewski — zadałeś mi pytanie ambarasujące. To zależy zupełnie od gustu, czy kto chce zostać szpiegiem lub nie.
— Jakto!... szpiegiem! — oburzył się Emil.
— Bo tego inaczej nazwać nie można — mówił Józio. — Niemasz od nikogo mandatu, ani prawa żadnego do śledzenia postępków tego człowieka.
— Przepraszam cię! — zagrzmiał obrażony Paczuski. — Należę do tego społeczeństwa, do którego się on wciska — spełniam obowiązek...
— A! a! — puszczając dym, odparł Józio — to pocóż mnie pytasz, jeźli jesteś pewnym tego?
— Chcę wiedzieć twoje zdanie.
— Mojem zdaniem jest — że najuczciwszy człowiek mieć może powody niekoniecznie wszystkie swe czynności poddawać pod sąd, często niesprawiedliwy, ogółu — mówił Józio. — Mojem zdaniem jest, że, dopóki niema słusznych powodów prześladowania kogoś — nie godzi się go prześladować.
— To nie jest prześladowanie! — przerwał Emil.
— Jest owszem, bo to co on chce ukryć, ty zamierzasz wyjawić. Niema wątpliwości, że mu czynisz przykrość. Zasłużył on na nią?
— Za surowo to bierzesz — zawołał skłopotany Emil. — Nie chcę mu szkodzić.
Józio szarpnął rękami wstrząśliwie.
— A, daj mi pokój! wprost ci powiadam: ani rozumiem tej twojej ciekawości, ani jej pochwalam.
Miałżebyś być zakochanym w pannie Michalinie? 2-o) zazdrosnym? a po trzecie...
— Ale — na rany Boże! — przerwał, nie doczekawszy trzeciego, Emil, — nie jestem zakochanym i nie bywam zazdrosnym.
— No — to przerwijmy tę konsultacyą.
Wistocie zaczęli mówić o czem innem, ale w Emilu zbyt żywo jeszcze grała myśl pierwsza i — po krótkim epizodzie wrócił do założenia.
— Powiedz mi otwarcie — jak sobie tłómaczysz to tajemnicze znikanie Sylwana, o którem Konrad mi mówił.
Józio się rozśmiał.
— Myślałem, żeśmy już skończyli z tem — rzekł. — Otwarcie ci powiem: Konrad, jak wszyscy służący, ma pewną urazę do pana, że — musi u niego być lokajem — przesadza, a może kłamie.
Peryodyczne to znikanie, może się tłómaczyć w sposób najprostszy w świecie. Może się on przed panem Konradem tłómaczyć z niego?
Emil odprawiony w ten sposób — już nie mówił o tem więcej.
Następnego Czwartku miał zamiar pójść do pani Zawierskiej i w sposób żartobliwy, lekki Misi się wyspowiadać, ze zdobytych wiadomostek... poprostu pochwalić się niemi.
Skrupuł jakiś wstrzymał go; poszedł, zamiast na wieczór, do teatru, a pierwszą osobą znaną, jaką tu spotkał, był idący do krzeseł z ogromną teatralną lornetą Sylwan.
Nie miał wcale zagadkowej ani tajemniczej fiziognomii — można było wziąć go za sztywnego nieco Anglika, spokojnego, pewnego jutra, który niema co robić, nudzi się i szuka roztargnienia.
W czasie między aktami zeszli się na kurrytarzu. Emil zbliżył się do niego.
— Gdzieżeś pan bywał pod te czasy — zapytał — żeśmy go nie mieli przyjemności widzieć?
Sylwan tylko zmierzył oczyma pytającego.
— A! prawda! — rzekł — znalazłem bilet pański u mnie... przepraszam, żem dotąd być nie mógł. Parę dni polowałem. Mam ten brzydki zwyczaj, że gdy mi przyjdzie fantazya wycieczki na wieś, konnej jazdy, polowania — nikomu się nie opowiadam, biorę konia, i — w świat!
I ostro patrząc w oczy Emilowi, jakby w nim chciał czytać, dokończył:
— Pewny jestem, że mój famulus, który tych fantazyi rozumieć nie może, musiał kwaśno o tem mówić...
Emil nie chciał zdradzić dawnego sługi.
— Nie mówił mi nic, oprócz, że pana w domu nie było i że nie wiedział kiedy powróci — rzekł Emil.
— Trudno, aby on mógł wiedzieć o tem, o czem ja sam wyjeżdżając, nie wiem nigdy — dodał Sylwan, uśmiechając się.
Dzwonek powołał ich na miejsca. Emil wrócił na swoje, rozczarowany. Wielka owa odkryta tajemnica tłómaczyła się bardzo prozaicznie, i Horpiński nie czynił z niej sekretu.
Paczuski wyrzucał sobie teraz, iż fantazya za daleko go uniosła. Postanowił zaniechać dalszego śledztwa, ale następnego czwartku znalazł się u pani Zawierskiej.
Salon tego wieczora był przepełniony; tylko pana Sylwana nie dostrzegł Paczuski między gośćmi.
Panna Michalina ze swobodą i dobrym humorem zwykłym pomagała matce w zabawianiu gości i zdumiewała ich wielostronnością swoją.
Professor M..... po półgodzinnej z nią rozmowie, otarłszy pot z czoła, poszedł do Radcy S..... i nie mógł wytrzymać, aby mu nie zwierzyć się, jak go ta „dziewczyna“ intrygowała.
— Powiadam radcy: oczytana tak, że radbym, aby niejeden z naszych pseudo-uczonych — tyle tylko, co ona, miał wiadomości! Osobliwy fenomen!
Inni goście z równym pewnie entuzyazmem wyrażali się o tej cudownej pannie Michalinie, która tak wesolutko i dziecinnie się zabawiała tymczasem, jakby jej żaden bagaż naukowy nie ciążył.
Emil czatował na nią oddawna — nie mogła go pominąć nie rzuciwszy słówka, bo była bardzo grzeczną.
— Nie widziałam pana przeszłego czwartku — odezwała się.
— Byliśmy w teatrze razem z Horpińskim! — niezgrabnie odparł Emil.
Usłyszawszy to nazwisko, panna Michalina, odrobineczkę się zatrzymała z odpowiedzią. Spojrzała w oczy Paczuskiemu, trochę zdziwiona.
— Zbliżyłem się trochę do Horpińskiego — rzekł Emil — a winienem to pani. Ciekawość jest zaraźliwą.
— A! moja już minęła! — odezwała się panna — a pan zaspokoiłeś-że swoję?
— Niezupełnie — rzekł Paczuski — ale, coś mi się jednak zdobyć udało... Rys charakteru, nic więcej.
Wiem, że pan Sylwan miewa fantazye... i czasem, — jak sam się przyznaje, gdy go porwie chętka do błądzenia samotnego po okolicach, lub — co on nazywa — polowania... puszcza się, nieopowiedziawszy nikomu, nawet służącemu... w świat...
Trwa niekiedy to używanie samotności całe tygodnie...
— Panna Michalina słuchała z udaną obojętnością.
— A! to mnie wcale nie dziwi — rzekła. — Są chwile, gdy człowiek pragnie być sam z sobą. Ja to bardzo dobrze rozumiem...
— Ja — jakoś mniej to sobie umiem wytłómaczyć — odparł Paczuski — bo towarzystwo lubię bardzo i potrzebuję go, a sądzę, że człowiek nie jest stworzony do samotności.
— Tak jest — wtrąciła panna Michalina — lecz niekiedy jest ona potrzebą duszy. Człowiek chce skupić myśli — albo znajduje się w takiem usposobieniu, że dla innych byłby ciężarem.
Emil nie odpowiedział już, zapatrzył się w piękne oczy panny Michaliny, które tęskny wyraz jakiś przybrały. Zbliżający się Salvator, który na pannę czatował dawno, pochwycił ją usiłując zabawić plotkami — a Paczuski pozostał sam.
Odwiedziny, których się mógł spodziewać od Horpińskiego, wypadły niewątpliwie, bo — on go nie zastał. Potrzeba było kilka dni spauzować, nie okazując się zbyt natrętnym, nim-by nowa nastąpiła wizyta.
Gdy Emil zadzwonił znowu do drzwi tych, za któremi zawsze go nęciła tajemnica — wyszedł na przyjęcie jego Konrad i zimno mu objawił, że pana — nie było.
— Cóż? znowu na jakiej exkursyi? — spytał, śmiejąc się Emil.
— Nie — na mieście — krótko i sucho rzekł, kłaniając się służący, który, dłuższej rozmowy unikając, rękę po bilet wyciągnął.
I na tem się skończyło.
Paczuski miał właśnie wyścigowe troski na głowie; zajął się niemi nadzwyczajnie, wpadł między sportsmenów — i o Horpińskim zapomniał.
W tym roku konie na tor warszawski przybyły z najrozmaitszych stron, z odległych prowincyi, między innemi panowie Nitosławscy z Podola, mający bardzo piękne i sławne stadniny, przyprowadzili dwa bieguny, powszechną ciekawość obudzające.
Nitosławskich tu nikt nie znał, wiedziano tylko, że mieli niepodzieloną fortunę ogromną, że jeden z nich mieszkał często w Anglii, i miał handlowe interessa znaczne. W stajni Nitosławskich, do której ciekawi byli przypuszczeni — p. Emil po raz pierwszy spotkał obu braci — i na ich widok stanął zdumiony tak, iż o zaprezentowaniu się zapomniał.
Przyczyną tego osłupienia było, niesłychane, zdumiewające — przerażające niemal podobieństwo twarzy, ruchów, głosu obu panów Nitosławskich do — Sylwana Horpińskiego.
Paczuski znalazł je tak uderzającem, iż mu na myśl przyszło, że tylko pokrewieństwo jakieś mogło takie podobieństwo tłómaczyć.
Dopiero po chwili, przyszedłszy do siebie — gdy go przedstawiono panom Nitosławskim gdy wdał się z niemi w rozmowę, która spostrzeżenia pierwszego nietylko nie osłabiła, ale je jeszcze uczyniła wyrazistszem — przekonał się p. Emil, iż podobieństwo wistocie było nadzwyczajne, ale byli to zupełnie inni ludzie, nie w rodzaju Horpińskiego... Wychowanie widać było na nich bardzo staranne, obycie się ze światem europejskim, znajomość stosunków ogromną — ale sport, handel, spekulacye, życie świetne... głównie ich zajmowało.
Paczuski dla siebie wolał ich, niż Horpińskiego — nie mógł jednak zaprzeczyć, że daleko mniej od niego byli warci.
Sylwan na każdym czynił wrażenie niepospolitego człowieka, osobliwości wybranej, gdy pp. Nitosławscy wcale oryginalnością nie grzeszyli, i należeli do tej massy pospolitej, przyzwoitej, pod strych wychowanej, która zapełnia salony, i stara się nieodznaczać niczem.
Czysto więc tylko przypadkowe podobieństwo rysów twarzy zbliżało ich do Sylwana, który o dobrych lat kilka od nich był starszym.
Podobieństwo to, które tak mocno uderzyło Emila, musiało być nadzwyczajnem, gdyż kilka osób równie z nim było zdumionych.
Porównać jednak tych typów z sobą nie było możliwem, bo Horpiński na wyścigach nie bywał i do sportsmenów nie należał.
Tegoż dnia właśnie czwartkowy wieczór zapędził Paczuskiego do Zawierskich. Wyścigi ściągały do stolicy mnóztwo osób z prowincyi, znajomych pani domu: salon i saloniki były przepełnione. Panna Michalina, jakby na przekorę temu świetnemu bardzo zbiegowisku, wystąpiła dnia tego nadzwyczaj skromnie ubrana, bez najmniejszej chęci podobania się.
Emil w początku, choć pragnął się do niej zbliżyć, docisnąć się nie mógł — oblężoną była ciągle. Oczyma szukał Sylwana Horpińskiego — i nie znalazł go. Zaglądał po wszystkich pokojach i zakątkach — i przekonał się, że go nie było. Panów Nitosławskich także nie znalazł, bo ci w innych kołach się obracali i nowych znajomości nie robili chętnie, tam, gdzie byli gośćmi tylko.
Po wieczerzy dopiero błądzący z salonu do salonu i dosyć znudzony, Paczuski spotkał się, przechodząc, z panną Michaliną.
Zaczepiła go sama o Horpińskiego.
— Gdzież jest pański przyjaciel Horpiński? — spytała.
— A!.. przyjaciel! — rozśmiał się Emil. — O tem nie wiedziałem. — Zdaje się, że go też niema, dawno nawet dosyć nie miałem przyjemności go spotkać, ale dziś za to, aż dwóch jego Sozjów?
Panna Michalina spojrzała zdumiona.
— Sozjów! cóż to ma znaczyć?
— Osobliwa igraszka natury — rzekł Paczuski, chcący się popisać z erudycyą. — Sądziłem, że coś podobnego spotyka się tylko w starych komedyach! Niech pani sobie wyobrazi dwóch braci... nazywają się Nitosławscy, mają prześliczne konie — tak z twarzy, głosu, ruchów podobnych do Sylwana Horpińskiego, że zobaczywszy ich, osłupiałem...
Jak żyję takiego podobieństwa anim widział, ani mogłem przypuścić.
P. Michalina słuchała... ale ją to mało zdawało się obchodzić. Paczuski starał się tym fenomenem niezmiernie ją zainteressować, — co mu się nie udało.
Nalegał tak na trafność swojego spostrzeżenia, iż kilka osób, z tych, które Nitosławskich widywały, wezwał na świadectwo. Wszyscy wistocie potwierdzili uderzającą niemal tożsamość rysów, lecz i panna i oni nie przywiązywali do niej wagi i mieli ją za przypadkową.
Panna Michalina dodała, kończąc rozmowę o tem, że rzeczą nie było rzadką, spotykać łudzące podobieństwa — tylko tem zadziwiające, że nie ciągnęły za sobą pokrewieństwa ani ciała ani ducha.
Professor W..... zakończył, że największy głupiec mógł napozór być do najmędrszego filozofa podobnym.
Paczuski, tego wieczora więcej niż zwykle ożywiony, zanadto mówił o Horpińskim, zbyt się nim zajmował i do pewnego stopnia się tem skompromitował.
Zapóźno potem pomiarkował się, iż tę paplaninę niepotrzebną któś mógł Sylwanowi powtórzyć. Horpińskiego tymczasem jednak nie było i przez kilka dni następnych nigdzie się widzieć nie dawał.
Ci, co chcieli na razie sprawdzić owo jego podobieństwo do Nitosławskich, nie mieli zręczności po temu, bo Sylwan — nie był ani na wyścigach, ani nawet, jak się zdawało — w mieście. Emil Paczuski tegoż wieczora u pań Zawierskich niespodzianie wcale wpadł w łapkę. Nie była ona zastawioną na niego — ale los mu ją widać przeznaczał.
Płochy dotąd i przerzucający się z kwiatka na kwiatek, używający swej młodości, pan Emil, który się nigdy nie kochał — spotkał u Zawierskiej panią Bydgoską z córką, świeżo przybyłe do Warszawy.
Niegdyś Bydgoscy, którzy teraz od lat wielu przenieśli się w Płockie, mieszkali w bezpośredniem sąsiedztwie państwa Paczuskich, o miedzę. Pani Bydgoska i jej mąż, byli w najczulszej przyjaźni z jego rodzicami, a mały Emilek pamiętał jeszcze mniejszą, w blond loczkach, dziewczyneczkę Maniusię, którą naówczas wystrojoną niania prowadziła za rączkę. Dziecię to było zachwycające.
Dowiedziawszy się o tej przyjaciółce matki, Emil poszedł się jej przypomnieć, a uszczęśliwiona jejmość powitała go serdecznie, jak własne dziecko. Obok niej postrzegł Emil panieneczkę — jakby z francuzkiego obrazka zdmuchniętą, istotę powietrzną, wesolutką, figlarną, śliczną jak aniołek, śmiałą jak dziecko, z włoskami złotemi, z oczkami niezapominajkowemi — stworzoną zda się nie do życia na tej ziemi razowego chleba i krwawego potu, ale zbiegłą z eterów, w poselstwie od ideału...
Była to owa Maniusia, która nie mając tu znajomych, zmuszona się trzymać sztywnie i milcząco, była niezmiernie wdzięczną Emilowi, że się tu znalazł.
Pochwyciła go jak dobrą, starą znajomość, którą mogła zawładnąć. Paczuski stanął do usług — a oczki niebieskie i usteczka różowe tak przemówiły do niego, że rażony, gdyby piorunem — zakochał się w Maniusi!
Zakochanie to gwałtowne dokonało się w ciągu pięciu minut; w kwadrans potem Paczuski mówił sobie w duszy, iż Maniusia była mu przeznaczoną.
Cały wieczór przetrwał na straży przy matce i córce, tłómaczył im nieznanych ludzi, opowiadał historyjki — starał się okazać jak rozległe ma stosunki, popisywał się z dowcipem własnym i pożyczanym, — słowem: formalnie rozpoczął służbę przy Maniusi, która również uprzejmie, nieopatrznie, gorąco, dziecinnie nim się zajęła.
Dla wszystkich gości tego wieczora było to uderzającem; uśmiechano się z Emila, którego nikt nigdy nie widział jeszcze tak roztrzpiotanym i rozgorączkowanym zarazem; nazywano panienkę — naiwną i zdradzającą wychowanie na wsi.
Dla samej Bydgoskiej, która, prawdę powiedziawszy, przybyła do Warszawy dla... Maniusi, myśląc, że tu jej piękność ocenioną zostanie i świetny los jej zapewni — nie mogło nic być pożądliwszem nad spotkanie z Paczuskim... nie mogła dla dziecka życzyć nic pomyślniejszego nad rozkochanie się bogatego jedynaka, który był razem młodym, miłym i dobrym chłopcem.
Trochę zabobonna, wierząca w przeczucia, kabały i t. p. Bydgoska coś opatrznościowego widziała w tem zbliżeniu się do Paczuskiego i żywem zajęciu, jakie on okazał zaraz Maniusi. Zaprosiła go nazajutrz do siebie, oddała się w jego opiekę i jako, przyjaciółka matki, zapowiedziała mu, że będzie jego dobrego serca używać i nadużywać, bo w Warszawie niema nikogo.
Paczuski ofiarował się ciałem i duszą na sługę i niewolnika...
Maniusia groziła mu już tego wieczora, że go obie z mamą zamęczą, bo tysiąc rzeczy im brakło, a nie wiedziały, gdzie ich szukać.
Następnych dni ci, co się zwykli byli spotykać z Emilem w teatrze, w cukierni, w restauracyi — postrzegli, że go brakło. Spędzał prawie cały czas na bieganiu z Bydgoskiemi lub dla nich. Józio nawet przez dwa dni go nie mógł złapać.
— Co się z tobą dzieje? — zawołał w ulicy go spotkawszy pędzącego po kawalersku.
— Oszalałem, przyznaję się — odparł Emil — prześliczna, cudowna różyczka przybyła tu ze wsi. Znałem ją dzieckiem... zdaje mi się, że jestem zakochany!...
Szalawski napróżno chciał się dowiedzieć szczegółów; Paczuski czasu nie miał, śpieszył do Maniusi...
Dorożka pełna była sprawunków...
Dał przyjacielowi rendez-vous na późną godzinę wieczorem w cukierni i poleciał dalej.
Do takiego obałamucenia z gorączką Paczuski dotąd nie był skłonny, i przyjaciel uznał, że na niego musiała przyjść godzina... owa godzina, która dla najpłochszych przychodzi wreszcie, jako zwiastunka szczęścia, często jako przepowiednia niedoli.
Szalawski czekał długo przy herbacie na przyjaciela, który przybiegł nareszcie, zmęczony, roztargniony, szczęśliwy, niespokojny, gadatliwy — słowem: wyjątkowo rozbudzony i rozgorączkowany.
Józio, który był w swoim zwykłym stanie powszednim, a pulsa mu nie biły ani o ćwierć sekundy żywiej, niż zwykle — chciał naprzód leczyć zimną wodą przyjaciela.
Emil mu się wyspowiadał. Tak — miał to przekonanie sam, iż się kochał poważnie i że ta miłość mogła go zaprowadzić do ołtarza.
Samo to przypuszczenie było wielkiego znaczenia, bo nigdy dotąd się nie zrodziło w myśli i sercu Paczuskiego. Pragnął Manusię pokazać przyjacielowi — był nią dumny.
Mówił, że w niej znalazł istotę dopełniającą — ideał... że tylko z nią mógł być szczęśliwym i t. d.
Prozaiczniejszy Józio począł rozpytywać o państwa Bydgoskich, rodzinę i mienie.
Panna mogła mieć parękroć stotysięcy posagu conajmniej: rodzina była zacna, — najmniejszej plamki na niej, ani koło niej; Emil był bogaty, matka jego w przyjaźni z matką Maniusi: wszystko się więc składało cudownie.
— Niezmiernie mnie cieszy to twoje szczęście, kochany Emilku — rzekł, wysłuchawszy tego Szalawski — ale cię proszę i zaklinam, nigdy nic nie rób popijanemu. Dotąd jesteś i robisz na mnie wrażenie człowieka pod hełmem... Wytrzeźwij się, myśl... rozważ i — nie śpiesz.
Paczuski jaknajuroczyściej zapewnił przyjaciela, że też wcale nie myśli tych rozkosznych dni rozmarzenia, niepewności — skracać pośpiesznym krokiem.
Przewidywał tylko zawcześnie, iż ta miłość — pierwsza prawdziwa — nie rozwieje się płocho, jak inne.
— Zobaczysz Maniusię — to anioł! — dokończył, łamiąc ręce i oczy wznosząc do góry.
Szalawski parsknął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.