Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spuszczając — a nie ma rzeczy śmieszniejszej nad takie miłośnictwo, gdy ono chce rościć sobie prawo do kunstmistrzowstwa... Kocham sztukę, to prawda — dodała żywo, — ale mi przynajmniej nikt zarzucić nie może, abym z tego szukała chluby... kryję się z tem, jak mogę.
Mówiąc to, zarumieniła się mocno, a Sylwanowi zdało się zapewne, że ją mógł niezręcznem słowem obrazić, i żywo dorzucił:
— Miałaż-byś mi pani wziąć za złe, że wspomniałem o sztuce?...
— Bynajmniej — rzekła, odzyskując wesołość i uśmiech, Michalina — wolałabym jednak, abyśmy mówili o czem innem, nie o mnie.
Podniosła oczy ku Horpińskiemu.
— Nie wyjeżdżałeś pan nigdzie? — spytała trochę bezmyślnie.
— Niechętnie opuszczam zawsze Warszawę — rzekł Sylwan — bo przyrastam łatwo do miejsca, no, i nic mnie nigdzie nie pociąga.
Misia byłaby go chętnie zapytała: czy nie miał rodziny, ale nie śmiała, obawiając się obudzić w nim jakieś nieprzyjemne może wspomnienia.
— Co do mnie — odezwała się, opuszczam chętnie miasto w czasie lata — na wsi jest tak zielono, kwiecisto, pięknie — z natury wieje przypomnienie jakichś szczęśliwszych wieków.
Horpiński się skrzywił.