Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słowo chonoru! — rzekł żywo p. Konrad.
Nastąpiło milczenie.
Dawny sługa dłuższą rozmową wprawiony był w dobre usposobienie; pochlebiało mu to, że p. Emil, rankoru w sercu nie zachowując, za oddalenie się nieco gwałtowne okazywał mu taką względność i rozmawiał z nim tak jakoś poufale i mile.
— Czem-że się on zajmuje? — zapytał Paczuski.
Dla Konrada było to zapytanie trochę trudnem do odpowiedzenia: musiał pomyśleć nieco.
Spuścił oczy. brwi podniósł, ustami poruszał, nogę to jednę to drugą podnosił i wspinał się na palcach.
— To trudno, proszę jaśnie pana, tak ogólnikiem powiedzieć. A cóż? Jak nie jeździ z wizytami, to czyta dużo: gazety codzień od deski do deski, a potem książki, których dosyć zawsze leży porozkładanych. Czasem siądzie za stołem, podeprze się łokciami i jak zamyśli się, albo weźmie ołówek i pocznie psuć papier, to bazgrze, bazgrze niewiedzieć co — zedrze — i w komin.
Począł się śmiać. Paczuski słuchał z ciekawością.
— Przez cały rok siedział w Warszawie? — zapytał.
— To jest ja, proszę jaśnie pana — odparł ele-