Któś/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszyscy, którzy mieli szczęście znać panią Zawierską, z domu hrabiankę L....., zgadzali się na to, że celem jej pobytu w Warszawie nie mogło być nic innego, jeno wydanie córki zamąż. Tymczasem p. Michalina, piękna, bogata, utalentowana, dowcipna, pod wszelkiemi odznaczająca się wśród najświetniejszego grona swych rówiennic i towarzyszek — miała już lat dwadzieścia i dwa, z czego nietylko nie robiła tajemnicy, ale nadto często mówiła o tem — a o wyjściu za mąż dotąd naprawdę mowy nie było.
Mogących i chcących się starać o ten klejnot, było nadzwyczaj wielu, począwszy od mających się za geniusze artystów i literatów, aż do hrabiów i książątek — ale przystąpić do panny Michaliny mało się kto ważył.
Misia, ubóstwiana przez matkę, była zawsze trochę excentryczną, a z latami stała się postrachem tych, co ją otaczali. Nie była złośliwą — przeciwnie, czasem aż nadto pobłażającą i łagodną, ale nie szanowała form przyjętych i buzi ślicznej utrzymać nie umiała. Zapytania jej i odpowiedzi czasami wprawiały w osłupienie śmiałością, zuchwalstwem niemal. Matka bladła naówczas, drżała — a Misia, gdy ją widziała przelęknioną, umiała wyplątać się z najcięższego położenia.
Rozum przyznawali jej wszyscy, nauki miała aż nadto, talent szczególniej do malarstwa zdumiewający; z powierzchowności naostatek sama już zdolną była oczarować i ująć.
Są nadzwyczajne piękności, które nic nie mówią; patrzy się na nie z uwielbieniem, ale odchodzi bez wzruszenia. Michalina miała w sobie coś tak uroczo pociągającego, iż kto ją raz widział, ten za nią tęsknił potem całe życie...
Wyższość jej nad pospolitych ludzi dawała się czuć we wszystkiem, a nie była dumną i odstręczającą.
Miernego wzrostu, kształtna i zręczna, miała główkę greckiej bogini, ożywioną promykiem rozbudzonej intelligencyi, jakiej bóstwa helleńskie nie miały. Czoło, więcej rozwinięte, niż na medalach i w posągach starożytnych, nie było jednak nieproporcyonalnie wyniosłem. Czarne oczy, pełne wyrazu, myślące, rozumne, nie biegały z przedmiotu na przedmiot, prześlizgując się po powierzchniach: wlepiały się, badały, zatapiały w ludziach i obrazach świata.
Opisać tej fiziognomii nikt nie umiał — bo wielka jej piękność, nie w pojedyńczych rysach mieszkała, ale w cudownej harmonii całości. Taksamo postać przypadała do twarzy, a ruchy uderzały naturalnością i swobodą.
Wdzięk niewieści, który towarzyszył jej każdemu poruszeniu, dziwnym sposobem godził się ze śmiałością, niemal kobiecie niewłaściwą. W niej ta odwaga, ta szczerość słowa, wejrzenia i postępowania, płynęła tak naturalnie z usposobienia, iż nie raziła nikogo.
Misia umiała być jak dziecię wesołą i jak starzy poważną — a usposobienie wewnętrzne więcej ją ku powadze skłaniało. Czytała wiele, myślała więcej jeszcze może; uczyła się chciwie, ale i ze świata czerpała naukę — co mało kto umie.
Matka jej, która, ją jedną mając, kochała aż do bałwochwalstwa — była pierwszą wielbicielką tego fenomenu, tego cudu; zachwycała się nią, ale pocichu płakała nad tem, że Misia, na tej stojąc wyżynie, przeznaczona jest na osamotnienie.
Pocichu mówiła sobie: kto jej godzien?
Wolałaby była widzieć ją mniej piękną, mniej rozumną, mniej boginią a więcej pospolitą dobrą dzieweczką, dla którejby szczęście łatwiej znaleźć było. Sama pani Zawierska nie była też pospolitą kobietą, i wychowanie, jakie dała córce, najlepiej o tem świadczyło. Nikt lepiej Misi nie oceniał i nie rozumiał nad nią — ale nikt się tą wyższością nie martwił więcej.
Ta wyższość przy całej łagodności dziecięcia, była przyczyną, że Misia nie mogła wyjść dotąd zamąż, a matka jej nakłaniać do tego nie śmiała.
Matka i córka zrozumiały się łatwo w tym względzie. Misia potrzebowała kogoś, coby pozyskał, nietylko jej chwilową życzliwość i sympatyą, ale poszanowanie; pragnęła mieć męża, coby ją rozumiał — a intelligencyą i sercem był jej równy.
Większa część pretendentów, bardzo położeniem swem towarzyskiem odpowiednich wymaganiom, zbliżywszy się do Misi, cofała się, nie mając odwagi nawet spróbować szczęścia.
Ona nie zrażała nikogo — ale sami wielbicieli przekonywali się, iż za wysoko sięgali.
Panią Zawierską nabawiało to niepokoju niewysłowionego; Misia zaś była, lub zdawała się być, zupełnie spokojną i szczęśliwą.
— Matusiu — wierz mi, nie mamy się czego śpieszyć — mówiła — małżeństwo jest związkiem nierozerwanym: nie podobna ważyć się na nie — bez namysłu i na los szczęścia!
Zimy więc spędzały te panie w Warszawie, a często i część wiosny, jak w tym roku; jechały potem na wieś, bawiły do jesieni i z przymrozkami wracały do raz na zawsze najętego na Nowym Świecie mieszkania, które ze zbytkiem, smakiem i komfortem było urządzone.
Majątek bardzo znaczny, szczęściem zagospodarowany dobrze przez nieboszczyka i równie starannie zarządzany przez jego szkolnego towarzysza i przyjaciela — wdowca bezdzietnego, który do rodziny był całem sercem przywiązany — dozwalał pani Zawierskiej żyć na stopie bardzo wysokiej, przyjmować najlepsze towarzystwo i nie rachować się z groszem do zbytku, bo nigdy dochodów swych nie przeżywała.
Wiedziano bardzo dobrze, iż panna Michalina, co najmniej parę milionów mieć mogła posagu: była to więc partya dla najznaczniejszych nawet rodzin odpowiednia; ale panny Michaliny obawiano się trochę.
Płochości i zalotności nie miała najmniejszej. Lubiała się ubierać pięknie i z wielkim smakiem, ale smak u niej zastępował zbytek. W stroju nawet, nie wojując z modą, umiała być niezależną. Tworzyła sobie suknie, nieuderzające dziwactwem, niebijące zbytnio w oczy, a jednak oryginalne.
Obie panie lubiały towarzystwo, nie stroniły od ludzi i salon ten liczył się do najmilszych, bo nie zamęczał, ani zbytnią muzyką, ani literaturą przymusową, ani popisami uczonemi.
Każdy się w nim czuł swobodnym. Raz w tydzień, we Czwartek, bywał obiad proszony, na który zwykle do dziesiątka osób obojej płci się zbierało, a po nim wieczorem przybywał, kto chciał i był łaskaw, na herbatę i wieczerzę.
Na pasożytach obojej płci nie zbywało, naturalnie, a Zawierska znajdowała ich potrzebnemi. Przynosili oni z sobą życie, nowiny, wesołość, nastręczali się do małych usług — a złośliwości ich nie dawano się tu rozpościerać, bo matka i córka zarówno nie dopuszczały przestąpienia pewnych granic. Wiedzieli o tem goście — i musieli się do wymagań domu stosować.
Salon, — zdaniem wielu wybredniejszych — miał trochę mieszane towarzystwo, lecz właśnie to dawało mu barwę właściwą. Bywali w nim i najwięksi panowie i — „towarzystwo“ par excellence, to, co sobie przywłaszcza wyłączne imię jego — i artyści, literaci, finansiści, mieszczaństwo wychowaniem stojące na równi z wielkim światem. Szlachta przybywająca chwilowo do Warszawy, choćby małoco znana Zawierskiej, lub przez kogoś znajomego wprowadzona, zbierała się chętnie i tłumnie.
Czas więc upływał bardzo przyjemnie, a — co najdziwniejsza — dom ten, któremu tyle było do pozazdroszczenia, nie miał nieprzyjaciół, nie czepiała się go obmowa i plotki...
Życie tych pań biegło jasne — drzwi ich tak otwarte, stosunki tak jawne, że kłamstwo przylgnąć do progu nie mogło...
Wybredni tylko smakosze, spotykając się tu z professorami, z artystkami, z ludźmi niesalonowymi, ubolewali nad tem, iż pani Zawierska surowszego nie czyniła wyboru.
Któż wie? — onaby może mniej była gościnną, ale córka miała tylko jednę miarę i znała jedyną kwalifikacyą: wychowanie, talent i intelligencyą.
Nazajutrz po owem przedstawieniu, którem Żółkowski tak swych starych przyjaciół i wielbicieli zachwycił, był właśnie Czwartek, dzień zwykły obiadu i wieczornego przyjęcia u pani Zawierskiej.
Na obiad jednak mało osób proszono, dlatego, że ze wsi przybył właśnie ów przyjaciel nieboszczyka Zawierskiego a teraźniejszy rządca i opiekun tych pań: pan Kaźmierz Pruszczyc.
Wieśniak, nawykły do cichego życia, w towarzystwie stolicy czuł się nieswoim: nie chciała więc, przyjmując go, Zawierska mieć wiele osób u stołu...
Chociaż rządzca tylko, Pruszczyc był raczej na stopie opiekuna i przyjaciela. Szanowano go, ceniono, a stary zasługiwał na to... Nie mając rodziny, niegdyś żołnierz, Pruszczyc przywiązał się do domu i służył mu tak, jakby nie był obcym, ale swoim.
Zawdzięczała mu Zawierska swój spokój i dostatek... a obie z córką kochały go, jako żywego przedstawiciela nieboszczyka Zawierskiego, jako jego troskliwego zastępcę.
Pruszczyc odrazu zdradzał swoje dawne powołanie żołnierskie: wyglądał typowo na starego kapitana z tych czasów, które przesłużył, ale był dobrze wychowanym, bo pochodził z dosyć majętnej rodziny szlacheckiej i obracał się w kołach wojskowych arystokratycznych. Teraz był to już tylko zabiegliwy gospodarz, rachmistrz, — a w wolnych chwilach czytelnik niezmordowany gazet, bo go polityka do zbytku zajmowała i zdawało mu się zawsze, iż ona pociechę mu na starość przyniesie. Wierzył w szczęśliwe konjunktury, które się nigdy nie sprawdzały. Drugą słabością Pruszczyca było upodobanie w koniach, tak, że nawet wyścigowe hodował i — choć się na nich zawodził, ciągle marzył o wytworzeniu wschodnio-polskiego bieguna, któryby angielskie pobił.
Patryotyzm jego sięgał aż do stajni. Według Pruszczyca nie było żołnierza nad naszego, ani konia, ani lasu, ani zwierzyny, ani powietrza ni wody — ani — (nadewszystko) — takich kobiet, jak nasze.
Rozumie się, że od dziecka wielbił Misię, gdy jeszcze w krótkich sukienkach i spódniczkach chodziła — a teraz miał ją za niewiastę cudowną, godną chyba tronu...
On się też bynajmniej nie dziwował, że zamąż nie wychodziła. Za każdym razem, gdy do miasta przybywał, gdy Zawierska z Misią na wieś przyjeżdżała — spotykała go z lamentem.
— Kapitanie! — dotąd nic! nic! nikogo!!
I łamała ręce biedna, a Pruszczyc wąsa pokręcał.
— Trudno dla niej znaleźć parę... Ho! ho! To się wie... Ale — potrafi ona swym rozumem odkryć tego, którego jej Bóg przeznacza... Ja nie wątpię o tem... a Opatrzność zaopiekować się nią musi, bo kimże-by już się opiekowała — jeśli nie takim kwiatem i perfekcyą?...
I teraz taksamo witała Pruszczyca Zawierska, a kapitan, śmiejąc się, pocieszał — miał przeczucie blizkiego jakiegoś szczęśliwego wyboru...
— Niema do tego najmniejszego podobieństwa — niestety! — odparła Zawierska... — Młodych ludzi bywa u nas mnóztwo, ale Misia nie daje z nich żadnemu pierwszeństwa!..
Pruszczyc pokręcał wąsa.
— Tem lepiej, pani dobrodziejko, — mówił wesoło. — dłużej się my nią będziemy cieszyli. — Ja jestem egoista...
Na obiad dnia tego przypadkiem zaproszony był Emil Paczuski. Wypadło mu tą grzecznością opłacić jakąś przysługę. Pruszczyc w czasie obiadu przypatrywał mu się bardzo bacznie, — słuchał jego rozmowy z panną, która więcej zabawiała gościa niż on ją, a po obiedzie, zbliżywszy się do pani Zawierskiej, przy czarnej kawie, szepnął jej cicho:
— Pani moja łaskawa, możnaż obwiniać Misię, że się z wyborem nie śpieszy? Przyglądałem się i przysłuchiwałem w czasie obiadu tego młodzieńca rozmowie!! Ładny chłopiec, krew z mlekiem, dobrze utuczony i gdyby na pieczyste, tobym go wybrał chętnie... Ale na męża! dla panny Michaliny!! Ona-by z nudów z nim umarła, bo to wiatrem nadęte i niema w tem nic!!
Emil Paczuski — należy go oczyścić z podejrzenia, — wcale o pannę starać się nie myślał, uznając sam, że nie dla niego ona była. Lubił z nią mówić, dumnym się czuł z przyjęcia w tym domu, ale ani zakochać, ani się rozmarzyć nie ośmielał.
Misia, która na wskroś przenikała ludzi i każdego z nich umiała zużytkować właściwie — znała słabe i mocne strony Emila, posługiwała się nim chętnie i zręcznie, a prawie zawsze tak, iż on sam nie wiedział o tem, do czego jej był potrzebny.
Ciekawość względem Sylwana Horpińskiego, którą objawił Emil poprzedniego wieczora, zaczerpnął on także od Misi. Ona-to kiedyś odniechcenia rzuciła zapytanie tyczące się znajomego a nieznanego człowieka. U pani Zawierskiej bywał on bardzo często... a nawet cieszył się pewnemi względami panny Michaliny, która rozmowę jego znajdowała miłą, i wdzięczną mu też była że — nigdy nie przechodziła granic pewnych... — nie trąciła żadną chętką przypodobania się.
Emil chciałby był przysłużyć się ciekawej pannie, jakiemiś „niewydanemi“ wiadomościami o Horpińskim, biegał za niemi, ale dotąd mu się nie powodziło.
Dom, który najmowała pani Zawierska od lat blizko dziesięciu (pierwsze piętro) — chociaż była tu lokatorką tylko, — urządzony został przez nią i dla niej. Miała swobodę zupełną restaurowania i przerabiania i w ciągu tych lat po myśli swojej i córki przekształciła mieszkanie.
Jak towarzystwo, które się tu zbierało, salon i apartamenta Zawierskiej nosiły na sobie właściwe piętno — neutralnego stanowiska, na którem żywioły różne spółeczne się skupiały, nie wypowiadając sobie wojny.
Kosztownie umeblowane pokoje nie miały tej nieznośnej fiziognomii hotelowej, jaką nadaje wytworność bez smaku. Misia, artystka, wszystko tu umiała dobrać harmonijnie i zestawić tak, aby stworzyć obrazek nie bez pewnej oryginalności, a bez pretensyi do niej.
Starała się o to, ażeby i w salonie i w przytykających pokojach sprzęt był wedle umyślnie sporządzonych rysunków wykonany, z tym warunkiem, ażeby ich nie powtarzano. Żadna z ozdób w salonie nie była też repetycyą jakiegoś czegoś oklepanego, choćby pięknego. Główny salon, w stylu XVI wieku cały, miał wiele powagi i prostoty. Inne pokoje, z rozmaitych epok, równie starannie były przyozdobione. Żaden z obrazów wiszących na ścianach nie nudził widokami Szwajcaryi i Tyrolu; żadna zła kopia sławnego oryginału nie zalegała próżnego miejsca. Nie było przesytu i przeładowania fraszkami, a te, którym uczyniono honor wybrania ich dla reprezentowania smaku epoki, wistocie ją reprezentowały.
Z takiem staraniem, ale skromnie i nie krzycząco, umeblowane mieszkanie dawało odrazu poznać w kobietach, co je zajmowały, — osoby wykształcone i myślące.
Dla pospolitych gości mniej tu było do zabawienia oczów, dla artystów i znawców — mnóztwo rzeczy obudzających idee, zatrzymujących wzrok.
Misia starała się przytem, ażeby najrozmaitszemu smakowi ludzi przyjmowanych zadość uczynić. Dla muzykalnych był fortepian doskonały, dla grających w bilard salka osobna, mnóztwo dzieł illustrowanych o sztuce do oglądania i przerzucania, całe teki fotografii z Włoch, Egiptu, a nawet z Indyi i Japonii.
Nie wolno było palić w salonie, bo p. Zawierska i Pruszczyc znajdowali, że go to czyniło podobnym do kurdygardy; ale nałogowi palacze, mieli „fumoir“ do którego ich kamerdyner zapraszał.
Mnóztwo najśliczniejszych kwiatów, odnawianych często, nadawało pokojom fiziognomią młodą i wesołą. Nie było i to obojętnem dla wielu, że stół pani Zawierskiej mógł najwykwintniejszego zaspokoić smakosza. Niestety! Starzejąc się potrosze, p. Zawierska stała się sama nadto może czułą na uroki kuchni, którą się nie zajmowała wprawdzie, ale chciała ją mieć doskonałą.
Z tego wszystkiego łatwo już sobie wyobrazić, jak przy wielkim takcie w postępowaniu, salon pani Zawierskiej musiał się stać popularnym, i jak chętnie ludzie do niego płynęli.
Życie byłoby ze wszech miar rozkosznem, gdyby go nie zatruwała troska o przyszły los córki.
Matka liczyła, nietylko lata, miesiące, tygodnie, ale dni, które upływały dla Misi... wśród tego szczęścia, ale bez poręki na jutro.
Wieczorem dnia tego towarzystwo nie zebrało się zbyt licznie. Kilka starszych pań, jedna panna, która w sekrecie (le secret du polichinelle) oddawała się literaturze, i dużo mężczyzn się znalazło, ale na salony obszerne, wszystkiego tego było mało.
Lurski, który wysoko cenił kuchnią i kucharza Zawierskiej, jej wina — i wszystko co tu podawano, nie chybił dnia tego. Przy świetle większem wydawał się trochę śmiesznie w toalecie wieczornej, ze swą sino-czerwoną, jakby nabrzękłą, twarzą, z otyłością — i ruchami, które chciały być wdzięcznemi. Za tę powierzchowność płacił wytworną, doskonałą francuzczyzną i dowcipem ale u pani Zawierskiej musiał złośliwości swej uzdę nakładać, bo tu — nie dopuszczano obmowy i szkalowania bliźniego.
On i Salwator (niecierpiący się jak rywale) — obaj tego wieczoru nie chybili. Paczuski, zaproszony na obiad, namówił Józia, aby się stawił wieczorem.
Tło obrazu stanowili różni artyści i dyletanci, a dokuką tego wieczora, którą znosić musiała biedna panna Michalina, był Kamerherr, znany ze swego kultu sztuki, poświęcający się malarstwu i szukający z tego chluby.
Kamerherr, najnudniejszy z ludzi, najzarozumialszy z expertów (miał się za jednego z nich) wiedział, że panna rysowała, malowała i kupowała obrazy: miał więc sobie za obowiązek bawić ją opowiadaniem o Rafaelach, które poznawał we Włoszech po albergach i nabywał — o swej przenikliwości, a nadewszystko o sobie i dziełach własnych.
Malował — niestety!! — Mały, łysy, niezgrabny, gadatliwy był plagą dla tych, do których przystawał — ale grzeczność go znosić kazała.
W przekonaniu własnem miał się za jednę z tych powag w rzeczach sztuki, której Lübke i Cavalcaselle radzić się byli powinni.
Panna Michalina z anielską go cierpliwością słuchała, co mu pochlebiało; ale ze wzroku jej i minki, można było posądzać, że myślała o czeminnem. Kamerherr tymczasem od niepomiernego paplania usta aż miał czasem pianą okryte, jak rumak po szybkim biegu.
Postać to zresztą epizodyczna, którą pominąć możemy.
Trochę późno zjawił się także pan Sylwan Horpiński. Zdaleka go dostrzegła panna Michalina, a że matka była zajęta świeżo przybyłemi starszemi paniami, manewrowała więc tak zręcznie, iż mogła go przywitać. Pociągnął za nią Kamerherr, i również raczył Sylwanowi skinąć głową, gdyż znał go, i czasem Horpiński bywał mu do expektoracyi potrzebnym. Lubił sztukę — a kto sztukę kochał, ten musiał paść ofiarą Kamerherra, który był jej uznanym, urzędowym kapłanem.
Zdaleka przywitawszy pannę Michalinę, niechcąc jej być natrętnym, Horpiński zniknął zaraz w grupie mężczyzn.
Widać było, że go wszyscy znali i witali bez wyjątku grzecznie, uprzejmie, chętnie. Wistocie, Sylwan, (o czem wiedział świat cały), nigdy od nikogo nic nie potrzebował — nie był zawadą, nie stawał się natrętnym, w wielu razach posługiwał chętnie: w tej więc mozaice różnobarwnej, z której się składa towarzystwo, był szkiełkiem użytecznem i pożądanem.
Zkolei wszyscy do niego wyciągnęli ręce, napraszali się nieco z przywitaniem, ująwszy dłoń, długo nią potrząsali serdecznie, uśmiechali mu się. Był gościem miłym.
Ale — jak wczoraj w cukierni, tak dzisiaj w salonie, p. Sylwan wszedł zamyślony, chłodny jakiś, grzeczny — i, jakby zamknięty. Poufałości nie okazał nikomu, uprzejmość — wszystkim jednakową.
Strój był trochę zangielska, nieuderzający niczem, oprócz bardzo wykwintnego kroju. Żadna z tych błyszczących ozdób, któremi się młodzież lubi popisywać, nie dawała się widzieć na nim. Nawet łańcuszek zegarka zastępowała wstążka czarna.
Zdala, z jednej strony, mierzyła go oczyma ciekawemi panna Michalina, z drugiej Emil Paczuski, któremu o to szło, aby zaspokoił pannę Zawierską i okazał się lepiej poinformowanym nad wszystkich.
Zaledwie wszedłszy, p. Sylwan znalazł chętnych do rozmowy z sobą. On też jej nie unikał, zawiązywał z łatwością, prowadził zręcznie, badał umiejętnie; lecz po godzinie ożywionych rozpraw prawie zawsze ci, co z nim przyjemnie ją spędzili — po uczynionym obrachunku znajdowali, że więcej mu dali, niż wzięli od niego.
Emil Paczuski, który znał zdaleka p. Horpińskiego, po pewnym rozmyśle postanowił, zamiast szukać dla siebie reporterów — sam się starać zbliżyć do zagadki — i badać ją.
Dosyć zręcznie przerznąwszy się przez dzielące go od p. Sylwana szeregi, Emil przysunął się do rozmawiającego ze znanym artystą — pozdrowił go naprzód i, otrzymawszy wzajem powitanie zręczne, zatrzymał się przy nim. Miał zamiar wmieszać się do rozmowy i — na resztę wieczora przywiązać do Horpińskiego umiejętnem manewrowaniem.
Strategiczne te plany powiodły się zrazu. Emil znalazł rozmowę nastrojoną tak, że łatwo mu było wziąć w niej udział; odezwał się parę razy szczęśliwie i począł przysłuchiwać się.
Artysta mówił, naturalnie, o tem, co go najbliżej obchodziło: o sztuce i udziale, jaki ona miała w żywocie miasta naszego — o sprzedanych i zamówionych obrazach, o słynniejszych mistrzach pędzla i ołówka.
P. Sylwan słuchał z uwagą, odzywał się ze znajomością rzeczy, lecz ani na chwilę się nie rozgrzał — i trudno było domyśleć się, jak dalece go obchodziło to, o czem mówili.
Szczęściem dla Emila, odciągnięto malarza, i on sam pozostał z tym, którego pragnął wziąć na spytki. Natychmiast wcisnął pytanie jakieś dwuznaczne, mogące być wstępem do dłuższej rozmowy, i miał tę przyjemność, iż Horpiński chętnie ją zawiązał.
Emil słuchał z natężoną uwagą... Uderzyło go jedno: Sylwan mówił z wielką łatwością i płynnością, lecz oczy jego w czasie rozmowy biegały po salonie, po twarzach — i zajmowały się tymczasem czem innem. Nie będąc istotnie roztargnionym, wydawał się nim; to, co mówił zresztą, było pospolitą eau bénite i nie dawało poznać człowieka.
Emil zrozumiał, zbliżając się do niego, że zajrzeć do wnętrza, — mogło być bardzo trudno. Był to człowiek szczelnie zamknięty, a Paczuskiemu brakło klucza, któryby ten amerykański zamek mógł otworzyć.
Co najmniej potrzeba było długo popracować nad zbadaniem mechanizmu, nim się pokusić mógł o dostanie się do wnętrza.
Kilka pytań rzuconych przez Emila, mających na celu odkrycie prowincyi, z której pochodził Horpiński — nie doprowadziło do niczego. W odpowiedziach Sylwan wymijał się bardzo zręcznie i niedając poznać, że chce czynić z czegoś tajemnicę — usuwał wszystko, coby na trop jej naprowadzać mogło.
Widząc, że twierdzę tę według wszelkich sztuki prawideł oblegać będzie potrzeba, Paczuski w końcu zdecydował się na to, aby serdecznie się przywiązać naprzód do p. Sylwana, narzucić mu się za przyjaciela — i w ten sposób, choć powoli, dojść do celu. Czynił to — dla panny Michaliny, ale przez próżność tylko, aby okazać się zręczniejszym od innych... przebieglejszym...
— Bądź-co-bądź! nie ujdzie mi! — mówił w duchu. Spenetruję go!...
Wśród dosyć ożywionej już gawędki, nagle sama panna Michalina znalazła się tuż blizko — i pozdrowiła Horpińskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.