Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdaleka przywitawszy pannę Michalinę, niechcąc jej być natrętnym, Horpiński zniknął zaraz w grupie mężczyzn.
Widać było, że go wszyscy znali i witali bez wyjątku grzecznie, uprzejmie, chętnie. Wistocie, Sylwan, (o czem wiedział świat cały), nigdy od nikogo nic nie potrzebował — nie był zawadą, nie stawał się natrętnym, w wielu razach posługiwał chętnie: w tej więc mozaice różnobarwnej, z której się składa towarzystwo, był szkiełkiem użytecznem i pożądanem.
Zkolei wszyscy do niego wyciągnęli ręce, napraszali się nieco z przywitaniem, ująwszy dłoń, długo nią potrząsali serdecznie, uśmiechali mu się. Był gościem miłym.
Ale — jak wczoraj w cukierni, tak dzisiaj w salonie, p. Sylwan wszedł zamyślony, chłodny jakiś, grzeczny — i, jakby zamknięty. Poufałości nie okazał nikomu, uprzejmość — wszystkim jednakową.
Strój był trochę zangielska, nieuderzający niczem, oprócz bardzo wykwintnego kroju. Żadna z tych błyszczących ozdób, któremi się młodzież lubi popisywać, nie dawała się widzieć na nim. Nawet łańcuszek zegarka zastępowała wstążka czarna.
Zdala, z jednej strony, mierzyła go oczyma ciekawemi panna Michalina, z drugiej Emil Pa-