Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozumie się, że od dziecka wielbił Misię, gdy jeszcze w krótkich sukienkach i spódniczkach chodziła — a teraz miał ją za niewiastę cudowną, godną chyba tronu...
On się też bynajmniej nie dziwował, że zamąż nie wychodziła. Za każdym razem, gdy do miasta przybywał, gdy Zawierska z Misią na wieś przyjeżdżała — spotykała go z lamentem.
— Kapitanie! — dotąd nic! nic! nikogo!!
I łamała ręce biedna, a Pruszczyc wąsa pokręcał.
— Trudno dla niej znaleźć parę... Ho! ho! To się wie... Ale — potrafi ona swym rozumem odkryć tego, którego jej Bóg przeznacza... Ja nie wątpię o tem... a Opatrzność zaopiekować się nią musi, bo kimże-by już się opiekowała — jeśli nie takim kwiatem i perfekcyą?...
I teraz taksamo witała Pruszczyca Zawierska, a kapitan, śmiejąc się, pocieszał — miał przeczucie blizkiego jakiegoś szczęśliwego wyboru...
— Niema do tego najmniejszego podobieństwa — niestety! — odparła Zawierska... — Młodych ludzi bywa u nas mnóztwo, ale Misia nie daje z nich żadnemu pierwszeństwa!..
Pruszczyc pokręcał wąsa.
— Tem lepiej, pani dobrodziejko, — mówił wesoło. — dłużej się my nią będziemy cieszyli. — Ja jestem egoista...