Któś/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczór, godzina po dziesiątej. W cukierni przy teatrze, na górce, kilkunastu młodych po większej części ludzi przyszło się orzeźwić herbatą lub kieliszkiem wina...
Gwarno i wesoło. Jedni stoją, niezdjąwszy płaszczów, drudzy się ugrupowali przy stolikach... posługujący biegają od jednego do drugiego; słychać wykrzykniki: Herbata! — Kawa! — Cygaro!! W teatrze grał tego wieczora Żółkowski, stary czarodziej, który ilekroć występuje, zawsze wywołuje entuzyazm i podziwienie. Zdaje się, że nigdy tak nie grał jak tego wieczora, ale za każdym razem złudzenie się to powtarza.
— A! jakiż dziś był Żółkowski.
I dzięki temu czarodziejowi, sztuki, któreby dawno zeszły z repertuaru, o którychby ludzie zapomnieli, których twórcy spoczywają zasypani niepamięcią, — powtarzają się ciągle, robią kassę — bo on im daje życie.
I tego wieczora, jak zawsze, Żółkowski był cudownym w Zachodzie Słońca... wszyscy, co go słuchali i patrzali nań, wynieśli z widowiska tę rozkosz, jaką upaja doskonałe dzieło sztuki...
Śmiano się i rozprawiano...
Imię Żółkowskiego dawało się słyszeć naprawo i nalewo...
Przy jednym z małych okrągłych stolików siedzieli dwaj młodzieńcy, których bardzo wykwintne i świeże ubiory — starannie ułożone włosy, — nawet ładne i dosyć szlachetnych rysów twarzyczki, kazały się domyślać — przynależności ich do wyższych, jeśli nie najprzedniejszych, klas towarzystwa.
Towarzystwo, jak wiadomo, dzieli się u nas, a potrosze i wszędzie na świecie, na wiele klass i odcieni. Jest tedy naprzód — towarzystwo kalexochen, to które się mniema samo tylko właściwie uprawnionem do noszenia tego miana — śmietanka!!
Tuż przy niem leży warstwa, która niekiedy, w szczególnych wypadkach, przypuszczaną bywa do „elity“, ale w duszy zazdrości jej, nienawidzi, sarka na nią i jest pocichu wyśmiewaną; tę wszakże niechęć wzajemną dwu słojów społecznych pokrywa na oko uprzejmość i — znośne stosunki.
Przejście z jednej warstwy do drugiej nie jest niemożliwem. W ogóle pierwsza ma więcej przodków i wspomnień, druga — pieniędzy, i wymiana jednych na drugie bezprzykładną nie jest...
Trzecia warstwa, pokrewna blizko drugiej, — ma już pewną cechę demokratyczną, chociaż i ona nie wszystkich dopuszcza do obcowania z sobą, a odznacza się tem, że drapieżną jest, złośliwą i lekceważącą.
Lecz... gdybyśmy głębiej w te pokłady trzecio- i drugorzędowej formacyi sięgać chcieli, za długoby o tem potrzeba się rozpisywać; rzućmy więc tę fiziologią społeczną na bok, a wróćmy do cukierni.
Dwaj siedzący przy stoliku czekali na herbatę, upominali się o nią, garson obiecywał — w ten moment, — a przyrzeczona nie nadchodziła.
Tymczasem — cóż robić było! Obaj młodzieńcy rozglądali się po pokoju, do którego wciąż jeszcze ktoś wchodził, i robiło się tak pełno, a żądania coraz nowe tak obarczały służbę iż — herbata stawała się problematyczną przed północą.
Zdala, sam jeden przy małym stoliczku, na boku, siedział, bardzo wykwintnie ubrany ze smakiem, mężczyzna jeszcze młody, twarzy rysów klassycznie pięknych, ale marmurowo zimnych, palcem coś wygrywał na stoliczku zadumany, rzucał niekiedy oczyma po zgromadzeniu... i — nie zdawał się niecierpliwie tem, że mu dotąd nic nie podano.
Ten także, jak ze wszystkiego widać było, musiał do wyższych słojów społeczeństwa należeć. — Fiziognomia świadczyła o krwi, silna postawa miała to piętno arystokratyczne, które daje krew zarówno, jak wychodnie. — Możnaby go było nazwać pięknym w całem znaczeniu wyrazu tego, gdyby — nie jakieś znużenie, początek więdnięcia, chłód nad lata, a we wzroku coś strasznie przeszywającego. Za to usta uśmiech nosiły, jakby przyłgły do nich, łagodny, dobroduszny i ujmujący.
Dwaj zdala od niego siedzący prawie razem go spostrzegli...
Jeden z nich, pan Emil Paczuski, blondyn, świeży, rumiany, pulchniutki — nieznacznie wskazał go towarzyszowi Józiowi Szalawskiemu. Józio, równych lat z nim, suchszy, muskularniejszy, równie kształtny, energiczniejszego wyrazu twarzy, zwrócił wejrzenie na odosobnionego.
— Znasz go? — zapytał Emil...
— Wszakże to Sylwan Horpiński? — odparł Józio... któż go nie zna!!
Emil śmiał się.
— Ja ci odpowiem, rzekł, kto go zna? Prawda widujemy go wszyscy i wszędzie, przemyka się nam jak zagadka co chwila przed oczyma; pełno go po salonach, w teatrze, na kursach, gdzie się tylko ludzie zbierają; jest ze wszystkimi dobrze, ale powiedz ty mi: kto to jest ten Horpiński?
— A! zachciałeś! — rozśmiał się Józio — Horpiński jest Horpiński. Co mi do tego, że to on jest? wiem, że człowiek bardzo przyzwoity, bardzo wykształcony, — miły, grzeczny, uczynny, nikomu nie zawadzający — co mi do tego... kto on jest??
Emil głową potrząsał.
— Zapewne, że nam nic do tego, — rzekł, — ale jednak rzecz byłaby ciekawa znać i wiedzieć — kto to taki?
Horpiński!! nazwisko jakieś dziwnie brzmiące... tu u nas ani krewnych, ani stosunków...
— Jakto! ani stosunków? — przerwał żywo Józio. Stosunki ma niesłychanie rozgałęzione. Hrabina A....owa go przyjmuje, u U... bywa, wszędzie go proszą, miłym jest gościem, nikt o nim złego słowa powiedzieć nie może — Czegoż ty chcesz więcej?
— Nie rozumiesz mnie — odezwał się Emil stukając w stolik i ponownie dziesiąty raz może dopominając się o herbatę... Oddaję sprawiedliwość Sylwanowi: najmilszy w świecie człowiek... nic mu nie mam do zarzucenia; ale mnie drażni tem, że nie wiem zkąd się wziął... Miałem sposobność mówić o tem z wielu osobami; nikt mi nie umiał wytłumaczyć pochodzenia tego... zagadkowego jegomościa. W towarzystwie takie zagadki zawsze są podejrzane. Kończył te słowa, gdy dosyć otyły, z wygoloną twarzą barwy czerwono-sinej, oczkami przymrużonemi złośliwie, ubrany przyzwoicie ale niedbale, mężczyzna pięćdziesięcioletni zbliżył się ku nim od niechcenia.
Był to — znany wszystkim tak zwany wujaszek Lurski... niegdyś pono wojskowy, teraz przyczepiony do jakiegoś bankierskiego domu — lubiący żyć, złośliwie dowcipny, wielce praktyczny człowiek, — więcej Francuz niż krajowiec a może nad wszystko — kosmopolita...
Obu młodzieńcom był on poufale znanym. Spotykali się z nim codzień; ale wiedzieli też, iż tak z nich, jak z całego, świata, Lurski sobie drwił, będąc obojętnym na wszystko co jego własnego bytu, kieszeni, gęby się nie tyczyło. Naiwniejszego sybaryty i egoisty trudno znaleźć było, ale przynajmniej był nim otwarcie i nie maskował się wcale.
Wujaszek ów, w tej chwili niemający nikogo lepszego pod ręką, a oczekujący na swój grok, — zbliżył się do dwóch młokosów. Emil, rozmowę zwracając do niego, odezwał się:
— Nieprawdaż? wujaszku... Horpiński jest zagadką?
Lurski obejrzał się dokoła, spostrzegł siedzącego opodal i odrzekł zimno (po francuzku, bo najlepiej mówił tym językiem).
— Nie jesteś zmuszonym rozwiązywać tej zagadki — Ma foi!
— Ale mnie ona drażni...
— Dowód, żeś bardzo młody — odezwał się zimno wujaszek Lurski — bo mnie, starego, najmniejszej rzeczy ona nie obchodzi... C’est un homme très comme il faut, a w towarzystwie to starczy; o siostrę się twoję nie stara, bo jej nie masz; wątpię żeby cię prosił o pożyczenie pieniędzy, bo nigdy ich od nikogo nie żąda, a często własnemi służy — pocóż się masz zagłębiać w analizy, które byłyby próżną ciekawostką...
— No — tak — przerwał Emil — ale mi pan przyznasz że — nikt go nie zna...
— I nikt się o to nie kłopocze! — powoli począł Lurski, który się krzywił już, że nawet na zimny grok czekać musiał. — Co komu do Horpińskiego? Przyjmują go wszyscy... awantur nie robi — niema na świecie uczynniejszego i usłużniejszego człowieka — co najważniejsza — nigdy u nikogo nie pożycza, pieniędzy ma zawsze podostatkiem — ma foi! Cela suffit!
— Tak — zawołał, tłumiąc głos i oglądając się Emil — ale zkądże ma pieniądze! Wujaszek się rozśmiał... i ruszył ramionami.
— To jego rzecz, nie nasza! La recherche de la paternité est interdite. Dajmy temu pokój.
— Przepraszam — odezwał się uparty Paczuski — Vous qui savez tout...
— Dajże mi pokój — oburzył się Lurski, ja nic nie wiem...
— Choćby, z jakiej prowincyi pochodzi! — dokończył Emil...
Podano grok i pan kapitan, (bo go zarówno wujaszkiem, jak kapitanem zwano) — napił się naprzód, otarł usta, popatrzał na ciekawego i dołożył.
— Nie mam wyobrażenia!!
Mężczyzna laskowaty, wysoki, chudy, blady, niepiękny, ale przesadnie wyelegantowany, mający w sobie coś zarazem aktora i pasożyta... wcisnął się nadzwyczaj zręcznie pomiędzy rozmawiających...
Był to wistocie rodzaj — pasożyta, a zarazem urzędnik jednego z biur, w którem miał synekurę przyjemną.
Znano go jako usłużnego bardzo totumfackiego sfer — najwyższych.
— O kim mówicie? — wtrącił.
W tejże chwili kapitan, który nie lubił tak zwanego Salvatora (było to imię pasożyta), spojrzał nań przez ramię i z grokiem poszedł dalej — jakby go chciał uniknąć.
— O Horpińskim — rzekł — krzesło podsuwając Salvatorowi Emil.
Nieprawdaż? to zagadka?
Laskonogi pasożyt zrobił minę zdziwioną.
— Ale on w towarzystwie jest jak najlepiej notowany — rzekł. Lubią go, cenią, hrabina A — owa chwali go ile razy mowa o nim. Szlachcic — to niema wątpliwości....
— Na miłość Boga! — rozśmiał się Paczuski — ja mu nie zadaję plebejuszowstwa, tylkobym rad wiedzieć, zkąd on się tu wziął?
Salvator słuchał z pewnem zdziwieniem.
— Proszę pana, — ciągnął Emil — który miał to do siebie, że raz wszedłszy na jaki przedmiot nie łatwo go rzucał — żyje ten Horpiński na stopie bardzo przyzwoitej, wydaje pieniędzy tyle, ile z nas najdostatniejszy; nie ma ani pensyi, ani miejsca, ani dóbr żadnych, nie gra na giełdzie, wiadomego zajęcia nie widzę, bawi się...
Zkądże na to wszystko bierze!
— To nie ulega wątpliwości, — szybko rozpoczął Salvator, że musi być bardzo majętny — ale, rzeczywiście nigdy nie słyszałem, ażeby najmniejszą uczynił wzmiankę o posiadłościach swoich, nigdym nie słyszał o kolligacyach.
Poruszył ramiona.
— Proszę cię, kochany panie Emilu — dodał — jeżeli od lat kilku tu już obracając się w naszych kołach niczem nigdy nie podał się w podejrzenie i wątpliwość, nie zgrzeszył żadną niedelikatnością, żadnem form zaniedbaniem — co mnie reszta obchodzi?
Józio, który, dotąd milcząc, pił przyniesioną nareszcie herbatę — przerwał, głową potakując.
— Słowo w słowo — ja mówię tożsamo.
Wtem Salvator, jakby go coś tknęło, pochylił się do Paczuskiego.
Dites-donc? szepnął — czyż dostrzegł, że się bierze do której z naszych panien? hę? bo — widzisz — od lat dwóch czy trzech, gdy mamy przyjemność mieć go między sobą, ja nie złapałem go nigdy na najmniejszej chętce przypodobania się i bałamucenia.
Służy wszystkim paniom — ale żadnej nie daje pierwszeństwa.
Zdaje mi się, że od matrymonialnych projektów jest... daleko? Hę?
— Ja też o żadnych nie wiem — odparł Emil — wprost, tak sobie, ciekaw-bym był tylko coś więcej o nim wiedzieć niż inni.
— No — to ci powiem — szepnął pasożyt — żem słyszał go mówiącego o społeczeństwie galicyjskiem z wielką znajomością tamtejszych stosunków. Być może...
— Przepraszam, rozśmiał się Józio, bo mnie się trafiło także podsłuchać rozmowę jego z hrabią D. — o Poznańskiem i miałbym prawo z niej wnosić, że chyba ztamtąd pochodzi, bo zna doskonale wszystkich. Działyńskich, Żółtowskich... tutti quanti.
Emil śmiał się, Salvator głowę spuścił.
— Naprawdę mówiąc — ciągnął po chwili, popiwszy herbatą, Paczuski — nie rozumiem go i z tego względu, że ani powołania, ani celu, ani upodobań szczególnych nie widzę w nim. Czem się on zajmuje?
Un homme da monde! — szybko podchwycił pasożyt — czemże ty chcesz, żeby się miał zajmować? Bywa w towarzystwach, bawi się, czas spędza przyjemnie, czyta nowe książki, jest au fait wszystkiego, co się gdzie dzieje...
Mówiono mi, że znawca sztuki niepospolity, lubi stare rupiecie.
Józio trochę złośliwie wtrącił:
— Kochany Emilku — a twoje powołanie??
Zaczęli się śmiać wszyscy.
— Moje powołanie może jeszcze się nie miało czasu objawić — zawołał Paczuski. — Zresztą kocham się nieustannie, lubię jeść i bawić się, a ten wasz Horpiński nie kocha się, a cokolwiek robi, to z taką obojętnością i chłodem zużytego człowieka, jakby do niego serca nie przykładał.
Salvator kazał sobie podać kieliszek Fine-Champagne i szklankę wody. Rozmowa na tem zawieszoną została. Spoglądano ku temu kątkowi, w którym ciągle jeszcze siedział tajemniczy Horpiński, dopijając herbatę z obojętnością i roztargnieniem człowieka, który nie ma się do czego śpieszyć i radby tylko czemś czas zabić.
Ani on do nikogo, ani do niego nikt się nie zbliżał. Parę osób go pozdrowiło, przechodząc... pozostał sam...
Wstał wreście zamyślony, zapłacił i wolnym krokiem prześliznąwszy się pomiędzy gośćmi, zniknął we drzwiach...
— Gdzie on mieszka? — zapytał Paczuski. Józia ta ciekawość natarczywa bawiła. Salvator odwrócił się.
— Byłem raz u niego — rzekł, — posyłała mnie hrabina A...owa, chodziło o loteryą fantową, na którą ofiarował wcale ładny bronz Barbedienne’a, wart pewnie jakie 100 rubli. Mieszka na początku Nowego Światu, na drugiem piętrze, prawda, ale kawalerskie jego pomieszkanie — w surowym stylu, — nie mogę inaczej zdefiniować — arystokratycznie piękne.
Gustu ma wiele, najmniejszego dysonansu. — Jest to natura artystyczna. Obrazów niewiele, ale piękne i cenne, statuetki, cacka, dużo rzeczy cennych... Umeblowanie w jednym stylu... książek i dzienników dużo... Dostatek i zamożność bardzo wyraziście w oczy biją.
— Ale to właśnie — zawołał Emil — może obudzić podejrzenie...
Józio przerwał śmiechem, a Paczuski zapił herbatą.
— Że się dobrze ma — mówił Salvator — to nie ulega wątpliwości...
— A to was nie uderza — rzekł Paczuski, — że ten piękny mężczyzna, jak mówicie, dostatni, dobrze wychowany, zbliżający się może do czterdziestki.... stoi tak sam jeden jak palec i nie myśli nawet o ożenieniu się.
Uśmiechnął się pasożyt i dużą swą żółtą łapę położył na ręce Emila.
— Kochany Emilu — rzekł — właśnie dla tego że do czterdziestki się zbliża, już mu nie tak pilno się żenić i kochać, jak tobie, dla którego miłość i kobieta mają urok nowości... Ręczę, że on już wiele przeżył, doświadczył, może przebolał, a to samo, że się schronił tu na grunt neutralny, gdzie go nikt nie zna, gdzie go żadne nie prześladują wspomnienia — daje do myślenia!!
Jest to dobrowolne wygnanie!
— Uwaga nadzwyczaj trafna!! — podchwycił Paczuski... To wistocie rzuca pewne słabe światełko...
Pochlebiało snadź pasożytowi, iż uznano jego przenikliwość, — zatarł ręce. Spojrzał na zegarek i brwi podniósł: godzina była spóźniona. Emil i Józio, nie mając się czego śpieszyć, dolewali sobie herbaty... Laskonogi Salvator pożegnał się z nimi, i w tejże chwili z cygarem w ustach powrócił Lurski, skrzywiony...
— Cóżeście u licha długo rozprawiali z tym zdrewniałym szparagiem bez główki? — odezwał się kwaśno. Ma foi! to sztuka z tym paplą tak długo wytrzymać, — uważałem, że rozmowa była bardzo ożywioną.
— Zawsze o Horpińskim — wtrącił Józio, ale to nie moja wina. Paczuski jest nim podrażniony...
Lurski głową potrząsał...
— Jeżeli cię już tak bardzo piecze ciekawość — odezwał się zwracając do Paczuskiego, toć najprostsza rzecz. Zbliż się do niego. Jest bardzo grzeczny, mówią, że zawiązuje łatwo znajomości.
— Ale one do niczego nie prowadzą — odparł wstając z krzesła Emil. — Wiem o tem doskonale od Waleryana.
Rozśmiał się i dziwną minkę zrobił pogardliwą.
— Walerek jest zawsze à court d’argent — mówił dalej. — My już mu nie pożyczamy, bo to jest beczka Danaid. Widząc Horpińskiego tak zamożnym i często szczodrym, Walerek, jak mi się sam przyznał, — łapę zagiął na Sylwana. Przylgnął do niego, starał mu się usługiwać, rozgorzał przyjaźnią niezmierną — ale, niestety — bez wzajemności! Grzeczny, ale niesłychanie zimny. Horpiński umiał go tak trzymać w pewnem oddaleniu, poufałości z sobą niedopuszczając, że Walerek napróżno czas stracił. Nie śmiał go nawet prosić o pożyczkę.
Paląc cygaro, słuchał Lurski.
— To mi daje wyższe jeszcze o nim wyobrażenie — rzekł. Ma rozum i umie się z ludźmi obchodzić. Odmówić zręcznie pieniędzy, było niczem, ale Walerkowi usta zasznurować tak, że się odezwać nie śmiał, ma foi — to sztuka! — ależ to doskonałość!
Lurski śmiał się — Walerek musi być skonfundowany.
— Rozumie się — mówił Emil. — To też poczciwej nitki nie zostawia na tym Horpińskim i — przyznam się, że jego paplanina we mnie taką obudziła ciekawość...
Kapitan dumał roztargniony.
— Ktokolwiek on jest — rzekł w końcu — mam o nim z tego, co widzę i słyszę, wcale niepospolite wyobrażenie. Już tosamo, że się nie daje spenetrować pierwszemulepszemu — dowodzi rozumu.
To mówiąc wujaszek-kapitan włożył kapelusz na głowę, obejrzał się dokoła i odniechcenia pożegnawszy młodzież, nucąc śpiewkę, wyszedł z cukierni.
Teraz i naszym paniczom czas było do domu.
Pierwszy z nich, ciekawy Emil Paczuski, pulchny, różowy pieszczoszek, jedynak u bogatej mamuni, siedział w mieście bez żadnej potrzeby i celu. Matka wolałaby go była stokroć widzieć na wsi, biorącego się do gospodarstwa pod jej okiem. Emil lubił się bawić i wynajdywał najnieprawdopodobniejsze powody do przeciągania pobytu w Warszawie. Miał tu wcale przyzwoity pied à terre, — służącego starego, dodanego dla dozoru, który go niegdyś nosił na rękach, — a że mu na pieniądzach nie zbywało, bawił się wyśmienicie. Próżniacze to było życie, w dobrem jednak towarzystwie, które niezawsze jest dla takiego młodzika najlepszem.
Mamę to uspakajało, że Emil nie wdawał się z lada kim, i, sam majętny, szukał sobie znajomości w wyższych kołach. Nie widziała więc niebezpieczeństwa pobytu w Warszawie, a ceniła to, że się chłopiec ocierał, zabierał znajomości, i że mu czas upływał wesoło. Była dla młodości wyrozumiałą.
Emilowi tu czas upływał bardzo przyjemnie. Nie miał innych obowiązków nad te, jakie wkładają względy towarzyskie; oddawał wizyty, zaproszony, stawiał się do tańca, przynosił bukiety, starał się o książki i nuty, i t. p.
Me mając wcale zamiaru żenienia się, Paczuski był łatwy do zajęcia się pierwszą świeżą towarzyszką niewieścią — lecz z równą łatwością zwracał się potem do innej i pociągającej urokiem nowości. Nie zbywało mu na pewnem wykształceniu, miał nawet czasem zachcianki do czytania i, gdy nie było co robić, połykał romanse francuzkie — nie czuł jednak potrzeby zagłębiania się zbytniego w nauce. Z tym zapasem, jaki już sobie uzbierał w towarzystwie, mógł uchodzić za dobrze wychowanego, roztropnego i przyzwoitego młodzieńca. O więcej się nie dobijał nateraz.
Życie obowiązków, pracy — spokojne, regularne, niekiedy mu się na dalekim planie ukazywało, jako nieuchronny koniec — ale tymczasem miał młodość do spożytkowania, i wyrzekać się jej nie myślał. Dobrego serca zresztą, — przywiązany do matki, nie swarliwy, lubionym był powszechnie. Starsi znajdowali go nieco dziecinnym, a czyniło go takim pieszczone wychowanie mamusi, dla której był zawsze jeszcze tym maleńkim Milusiem, którego długo, długo na kolanach trzymała.
Józio Szalawski, syn wysokiego urzędnika, w hierarchii zajmującego stanowisko znaczące, — jedynak także ojca, bo miał tylko dwie siostry, — nawykły był do życia dostatniego, gdyż prezes-papa i pensyą pobierał znaczną i z siebie był majętny. Ale ojciec, surowy, wymagał od niego, aby pracował, i dopilnowawszy dokończenia nauk, pozyskania stopni, — zaprzągł go do biura. Wytkniętą miał karyerę i wyznaczoną drogę.
Stosować się musiał do życzenia ojca, nie opierał mu się, — ale w duszy znajdował tę niewolę urzędu całkiem dla siebie zbyteczną. Wiedział, że ojciec mu majątek ziemski przeznaczał i wzdychał do wiejskiego życia, widząc w niem więcej swobody i niezawisłości.
Ale praca w biurze, którego głową był ojciec, zbyt utrudzającą nie była. Józio przez prezesa miał wstęp do towarzystwa najlepszego, bywał wszędzie i urzędowanie swe uważał za malum necessarium. Głową i wykształceniem Józio przechodził o wiele Emila, z którym był zaprzyjaźniony. Więcej od niego czytał, myślał i miał chwile poważniejszego zapatrywania się na życie. Pomimo to świat miał urok dla niego i odrywał go ku sobie.
Wyszedłszy z cukierni, dwaj przyjaciele zapalili cygara i gwarząc szli jeszcze czas jakiś razem.
Noc była jasna księżycowa, wiosenna, ciepła; ludzi już na ulicach niewiele. Ponieważ obaj do Krakowskiego Przedmieścia szli razem i w jednym kierunku, urywana rozmowa zabawiła ich jeszcze.
Wtem Emil trącił w bok towarzysza i ukazał mu kogoś, wolnym bardzo krokiem, wlokącego się także ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Był to ów Sylwan Horpiński, który tak niepokoił Paczuskiego.
Szedł nadzwyczaj powoli, zadumany, jakby mu zupełnie było obojętnem, kiedy się dostanie do domu, a nawet, czy na drodze go znajdzie. Paczuski i Józio zboku długo mu się przypatrywali. Nie zważał na nich. Spoglądał ostygłem okiem po domach — zatapiał wzrok w ulicach bezmyślnie, zatrzymywał się, szedł — i zdawał się tak zatopionym w sobie, jakby wcale nie wiedział, co się z nim działo.
— Patrzajże — szepnął Emil do towarzysza — niejest-żje to Sfinx?... nie mam-że prawa pytania i badania: co ten człowiek na świecie robi?
— Powiedziałbyś teraz, patrząc na niego, że jakieś niewysłowienie ciężkie brzemię barki jego uciska!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.