Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Józio przerwał śmiechem, a Paczuski zapił herbatą.
— Że się dobrze ma — mówił Salvator — to nie ulega wątpliwości...
— A to was nie uderza — rzekł Paczuski, — że ten piękny mężczyzna, jak mówicie, dostatni, dobrze wychowany, zbliżający się może do czterdziestki.... stoi tak sam jeden jak palec i nie myśli nawet o ożenieniu się.
Uśmiechnął się pasożyt i dużą swą żółtą łapę położył na ręce Emila.
— Kochany Emilu — rzekł — właśnie dla tego że do czterdziestki się zbliża, już mu nie tak pilno się żenić i kochać, jak tobie, dla którego miłość i kobieta mają urok nowości... Ręczę, że on już wiele przeżył, doświadczył, może przebolał, a to samo, że się schronił tu na grunt neutralny, gdzie go nikt nie zna, gdzie go żadne nie prześladują wspomnienia — daje do myślenia!!
Jest to dobrowolne wygnanie!
— Uwaga nadzwyczaj trafna!! — podchwycił Paczuski... To wistocie rzuca pewne słabe światełko...
Pochlebiało snadź pasożytowi, iż uznano jego przenikliwość, — zatarł ręce. Spojrzał na zegarek i brwi podniósł: godzina była spóźniona. Emil i Józio, nie mając się czego śpieszyć, dolewali