Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwykle do południa się nie rusza — odezwał się służący. — Nie wiem, czy toby znaczyć miało, że przez kilka dni go nie będzie? Któż to wie? ale dziś wyszedł raniej.
— Chciałbym go zobaczyć, mam trochę do pomówienia — rzekł Paczuski.
— To niech się jaśnie pan pofatyguje jutro, — skonkludował Konrad.
Paczuski odszedł tryumfujący. Nie dowiedział się wprawdzie tak, jak nic — ale zarazem bardzo wiele. Ten zupełny brak korrespondencyi w naszym wieku, prawie bezprzykładny — te znikania tajemnicze, rzuciły na postać, już i tak zagadkową, cień jeszcze grubszy.
Nazajutrz, przed dwunastą, nie chybił p. Emil i dzwonił znowu. Czekał nieco i p. Konrad się ukazał jak wczoraj, ale w odmiennej postaci.
Nie miał fartucha ani trzepaczki; na głowie ufryzowanej wczoraj, czapeczkę haftowaną włóczkowy nakształt fezu, na nogach wygodne fantofle. Twarz, nieco zmęczona, nie miała wczorajszej świeżości; marszczki czoła okazywały zafrasowanie.
Nim Emil miał czas go zapytać o pana, Konrad ręce rozpostarł i rzekł cicho:
— A com mówił? Niema go od wczoraj. Wyszedł w jednym surduciku. Teraz czekaj, czekaj i rób sobie co chcesz! Może powrócić Bóg wie,