Przejdź do zawartości

Jelita/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.


Pora była jesienna, jeszcze letniém ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko nie pozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie duchowieństwo dziesięciny z nich swojéj nie oddzieliło; mało który zagon pochyloném od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło się bydło swobodnie, na ścierniach rozproszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad któremi ulatywało ptactwo szukające w świeżéj ziemi robaczego żéru.
Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotemi i pomarańczowemi bramowane pasami słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, zdala lasami otoczoną.
Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spokoju.
W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowanym częstokołem, rozsiadał się dwór duży drewniany z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd wskazywała. Stała ona teraz otworem.
W podwórzu dosyć pustem, wśród którego studnia z żórawiem i korytami najwidniejszą była — rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano, jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi dużo, wybiegłszy z szop kręciło się pospiesznie około dworu.
Włodarz miejscowy w długiéj opończy podpasanéj rzemieniem, w czarnych skórzniach, z twarzą ogorzałą, z długiemi włosy spadającemi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzymając, w drugiem kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezdnych.
Spadli tu widać niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło potraciwszy głowy...
Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspaniały i znamionował dostatniego człeka... Kilkudziesięciu zbrojnych w nielada oręż, na koniach dobrych i strojnych, wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żołnierza dumne a rzezkie, mogły bodaj udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać...
Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, starszy widać nad orężnemi, do włodarza nakazująco przemawiał, a ten czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał.
Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znużoną i zgłodniałą, karmić i poić.
Włodarza téż głos ochrypły, a krzykliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali to i owo chwytając postraszeni. Jeden pochwycił już był żuraw i stanąwszy na zrębie studni co rychléj wodę w koryta naléwał, bo konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i klęło... Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały, i okna były odsunięte.
Lecz tu oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było.
W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy; siedzieli znużeni nic nie mówiąc do siebie.
W izbie sąsiedniéj, której drzwi nie zamknięte były tylko przywarte, dawał się słyszeć krok ciężki mężczyzny, który zwolna, dziwnie się jakoś poruszał. Po tym chodzie znać było jakby go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła.
Zbrojni co słuchali pode drzwiami spoglądali czasem na siebie, jakby się pytali — co on robi...
W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli a pod władzą uczucia co nim miotało.
Szedł to żywo bardzo i jakby pędził za czemś, to stawał nieporuszony, to wlókł się nogi za sobą ciężkie pociągając... Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie piersi zmordowanéj...
Czasami przysiadał ciężko na ławę... słychać było uginające się pod nim suche drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w drugi koniec... zkąd głucho stąpania dochodziły.
Orężna straż ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie doczekała pana, opadała znużona, swobodniéj oddychając...
Tymczasem w podwórzu orszak pański zabierał się na nocny spoczynek, bo wieczór nadchodził.
W chacie stojącéj niedaleko dworu baby już roznieciły były ognisko wielkie, widne przez drzwi roztwarte, któremi dym wilgotnych, nagle podpalonych polan wychodził kłębami.
W drugiéj obok, gdzie łaźnia była, także parobcy co rychléj nakładali drzewo, aby dla podróżnych choć późno kąpiel była gotowa.
Zwolna słońce blade spuszczało się po za chmurami przeświecając ku zachodowi. Od wsi dochodził teraz gwar i beczenia a ryk trzód, które z pastwisk powracały... Zdala u stawu kołatał młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota...
Z izby po któréj się przechadzał przybyły, pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte, otwarte pokazywała się głowa...
Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemném tle głębi izby, ci co w podwórzu stali a ujrzeli ją... jakby po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali pokorni i gotowi na skinienie.
Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mogła, ni do lada kogo należeć.
Pańskie oblicze, groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczów siwych ale bladem wejrzeniem zimném przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade zorane już brózdami trosk i lat... Do koła włos bujny siwiejący...
Z ust dziwnie złożonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza dyszeć się zdawały...
Gdy wargi te zadrgały a oczy im szarym blaskiem swym szklannym zawtórowały — najmężniejszy poczuł trwogę, którą czeladź na widok tego bladego oblicza przejmowała...
Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czémś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi co się nią czuli zagrożeni — patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchiwała...
Chwilę tak malowała się na czarnem tle, z dwojgiem rąk silnych spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku...
Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie...
Zmierzchać zaczynało, gdy zdala ziemia zadrgała jakby od kopyt końskich...
Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi, i głowa w oknie błysnęła... Stanęła, nie chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał...
Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie było.
Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tentent pędzonego stada, co się płosząc rozpędza, ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie nawykły iść razem. Szczękało jakby żelazo... Chód był ciężki...
Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcéj jeszcze... Z za opłotków ukazały się żelazne hełmy spiczaste... i dzid kilka... Patrzący znikł odbiegłszy stanowiska.
Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym.
Przodem jechał w pięknej zbroi, czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół choć w podróży, obyczajem tych co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wąsaci, zarośli, chłop w chłopa ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani pędzili na koniach postrojonych jak kogo stało, w rzemienne i mosiężne rzędziki.
Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego co przodem jechał, widać było znamię zawołania, chustę białą, zwiniętą ze spuszczonemi końcami.
Po znaku tym ludzie w podwórzu musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną czyniąc przyjezdnym.
Jadący na przedzie zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór, i osadziwszy konia, zsiadł z niego nie troszcząc się oń, bo już pacholę u cugli stało.
Sam krokiem pospiesznym wbiegł ledwie na straż w sieni spojrzawszy, która zobaczywszy go powstała — i drzwi do izby otworzył, gdzie w progu czekał nań wcześniéj przybyły.
Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały czekając na gościa, jeszcze z podróżnéj zbroi nie rozdziawszy się — przy mieczu, głowę tylko mając od hełmu wyswobodzoną, który na stole wśród izby rzucony świecił blaskiem jaki okno nań ciskało.
Spojrzeli sobie w oczy i przybyły rękę wyciągnął ku siwemu gospodarzowi.
Nie powiedzieli słowa do siebie, oczyma mierząc się tylko...
— Bóg płać — głuchym, stłumionym głosem, ozwał się wreszcie siwy mąż — Bóg płać żeście przybyli... Sroga potrzeba była rozmowy...
Postąpili kilka kroków ku przodkowi wielkiéj a pustej izbicy. Czysta ona była, ale snać dawno nie zamieszkiwana, bo w niéj okrom niezbędnego sprzętu ław i stołu jakby wrosłego w podłogę, nie było nic.
Na stole hełm się świecił i dzban stał a kubek... Na ławie leżał płaszcz ciśnięty od niechcenia...
— Biegłem jakom mógł i co sił starczyło do Pomorzan — począł teraz hełm zdejmując i czoło ocierając z potu przybyły. Poseł wasz mi napędził strachu, bo mi na łeb spieszyć kazał do was. Obawiałem się zastać tu co złego...
— I niceś tu dobrego nie zastał — odparł głosem drżącym siwy.
— Cóż? wojna? Krzyżacy znowu na karku... Nie nowina to — odezwał się gość. — Jeżeli ich nie mamy, zawsze się ich spodziewamy... Rozejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie lub w Mazowszu albo gdzie na granicy...
— Krzyżacy! Krzyżacy! — z gorzkim uśmiechem żywiéj coraz począł siwy. — Toć chleb powszedni — nie byłoby po co was wołać na nich...
Potarł czoło i urwał, a po chwili silnie się w piersi bijąc krzyknął.
— Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszystkich nas, i o tę ziemię Wielkopolską całą, która przepadnie...
— Jakto! — odparł zdziwiony gość.
— Tak, jak mówię — unosząc się ciągnął daléj siwy... Nadeszła ta godzina że jéj bronić potrzeba.
— Od kogo?? — zdumiony spytał stojąc gość.
Siwy, którego kilka słów wyrzeczonych już o jakieś roznamiętnienie przyprawiły, drżał, nie mogąc czy nie śmiejąc powiedzieć co myślał.
— Rozgośćcie no się — rzekł hamując — pomówimy o tém, bo mówić o czém jest, na Boga miłego!!
Spocznijcie z drogi, siadajcie... ja, téż ledwiem z konia zsiadł, ale we mnie wre wszystko... jeszczem nawet tchnąć nie mógł.
— Straszycie mnie! — rzekł spokojnie miecz odpasując gość. Ani mogę odgadnąć o co idzie i co was tak zaniepokoiło...
— Chybabyś kamiennym był — zakrzyknął siwy — abyś jak ja nie zakipiał, gdy ci rozpowiadać zacznę. Ale, gościem mi jesteście, synowcze miły, naprzód trzeba po podróży ciało pokrzepić.
Klasnął w ręce. Wszedł jeden z siedzących u drzwi.
— Jeść i pić niech dadzą co mają — zawołał — a nie opieszale!! Włodarza pędzić aby nas nie morzył głodem...
W dzbanie woda tylko...
Wyszedł zbrojny.
Gość się tymczasem ze zbroi powoli rozdziewał, i ręce wyciągał, a nogi prostował. Ciemne swe włosy rękami poprawił i na tył głowy zarzucił.
Twarz jego wyszła teraz w całym blasku.
Gdyby nie wieku różnica i nie to co on zawsze po sobie zostawia, gdyby nie życia zapisane ślady, twarz siwego do téj młodszéj byłaby wielce podobną. Rysy mieli też same, lecz wyraz ich był różny. Ciemnowłosy miał coś rycerskiego, butnego a lekceważącego w sobie, zwiastującego, że życie brał po prostu, szedł jawnie do celu, a mówił jak myślał... I gdyby zgrzeszył byłby grzech swój wyznał.
Starszy tę butę miał już przerobioną na dumę niezmierną, drażliwą, chorobliwie bolejącą, niespokojną...
W téj chwili była ona jak rana rozdarta — tknąć jéj nie można było.
Wrzenie wewnętrzne zdradzało się poruszeniami i wzrokiem obłąkanym, a ostrym.
Nie rozpoczęli jeszcze rozmowy, gdy już czeladź żeńska i męzka, tak poprostu odziana, jak ją tu niespodziani goście zastali, wnosić poczęła jadło niewykwintne, mięsiwa pieczone, polewki, jaja, kaszę, a do nich piwo i miód.
Oba do wojaczki i myśliwstwa nawykli, niewybredni rzucili się na ten posiłek chciwie. Lecz starszy szybko zaspokoiwszy głód, rychło porzucił jedzenie, nóż swój otarł, ręce obmył i począł po izbie się przechadzać zasępiony. Dłużéj u stołu pozostał gość, oczyma ścigając gospodarza i przekąsając powoli.
Stróż tymczasem w kominie ogień wieczorny naniecił, a gdy dojadł gość, zebrano misy i zostawiono tylko miód i kubki.
Starszy popijał coraz, lecz w jaki sposób jakby sam nie wiedział co czynił. Zaprzątnięty był czém inném.
— Miły stryju — odezwał się, napróżno wyczekawszy by mówić począł, czarnowłosy — czekam na to, coście mi mieli rzec, i po co wezwany byłem tak pilno...
Siwy się namarszczywszy stanął i począł patrzeć nań.
— Obaśmy Świdwy — począł — tyś syn brata mojego, a dziś gdy jego na świecie nie ma, tyś drugiéj gałęzi naszego rodu, zawołania Nałęczów, głową... Nie z Dobkiem chciałem mówić, a z Nałęczem i temi co z nim idą...
— Wiecie, — odparł Dobek spokojnie — że dotąd po Bożemu ród nasz zawsze, w złéj i dobréj doli spójny był i jako snop związany... Nierozwiąże on się i teraz...
— Wszystkich bo nam sił trzeba, aby się nie dać pognębić — zawołał stary Świdwa.
Dobek słuchał jakby nie rozumiał.
— Ojczaszku, — rzekł łagodnie — bom ja od śmierci pana rodzica mojego tak was nawykł zwać — ojczaszku, cóż nam zagrażać może?
Dzięki Bogu, stanęliście z łaski pana a króla naszego tak wysoko, że całym krajem władacie. Wielkopolską rządzicie, panem jéj jesteście...
Stary żachnął się cały.
— Tak! tak! mówisz o tém co było — zakrzyknął — a co nie jest!..
Tak, król mi oddał wielkorządy w Polsce, bo ja mu ten kraj dałem, jam mu go ocalił, jam wyrwał z rąk Szlązaków... Należało mi się to i — więcej... Gdyby nie ja, dawnoby stracił Poznań i Gniezno... Dał mi wielkorządy bo musiał i był powinien...
Zapalał się stary.
— Nie tylko mnie, — ciągnął daléj — ale dzieciom moim Wielkopolska należała — gdyby nie ja niemiałby jéj Łoktek dawno...
Na tom rachował, żem tu dla siebie pracował nie dla niego. Byłbym koronie jego hołdował, z nią trzymał, służył mu, ale w kraju tym, który już za swój uważałem, com robił to była moja sprawa... Jam tu panem powinien był pozostać... jak inni...
Tu stary połknął znać nazwisko pomorskich panków, które chciał wymówić.
Dobek słuchał coraz poważniejąc.
— Teraz, jeżeli ja nie opatrzę się w czas co czynić — mówił Świdwa — stracone wszystko... Jaki mi koniec gotuje ten chytry starzec... któż przewidzi. Jestem dla niego kamieniem na drodze, solą w oku...
Chciwy, pochłonąłby wszystko, gdy tego co ma utrzymać mu trudno... Czeski król Jan, Krzyżacy, Mazury, wszystko przeciwko niemu... Zamiast bronić Krakowa, on sięga po Wielkopolskę...
Zaczął się śmiać szydersko.
— Ojczaszku — odparł z cicha Dobek — aleć bo to przecie jego dzielnica, przecie on koronowany król nasz...
— Tak! tak! koronowany! — śmiał się Świdwa. Korony ja mu z głowy nie zdejmuję, ale w Poznaniu ja — pan... Hołdu mu nie odmawiam, a wyrzucić się nie dam... Jużem zaraz podejrzewał złe zamiary gdy tu młodego Kaźmirza z żoną wysłał na mieszkanie do mnie...
Teraz mu już wielkorządy oddaje — a ja wojewodą mam pod nim być, więcéj nic?..
Z zamkum się dla królewicza wynosić musiał precz... Rozumiesz ty to??
Patrzał na Dobka, który wcale nie okazywał wzruszenia.
— Ojczaszku — począł uspokajająco. Rozumiem ci ja, że tobie coś tu długie lata jakby udzielnym był książęciem, teraz pod rozkazy iść dwudziestoletniego młodzieniaszka może przykro, ale, miły panie, syn to królewski... ziemia królewska... Cóż począć!!
Stary Wincz Świdwa (tak go z Wincentego mianowano) cały się wstrząsnął.
— Tego nie zniosę, nie będzie to! — krzyknął — raczéj niech wszystko przepada niżbym ja miał cierpieć upokorzenie...
Byłby może zapędził się daléj, w wyznaniach co chciał poczynać, gdyby go wyraz twarzy Dobka, na którą spojrzał nie powstrzymał.
Dobek jego oburzenia nie dzielił, stał zimny.
— Gotujcie się na moje rozkazy, do kupy pod moją chorągiew — odezwał się Wincz po małym namyśle. Tom wam chciał rzec... Nie opuścicie mnie przecie samego...
Nałęcze i ich powinowaci pójdą za mną. Powinowactwo nie co innego znaczy tylko powinność rodowi... Za Nałęczami oprócz ich nieprzyjaciół plemiennych, muszą wszyscy... Będzie tego więcéj niż pół Wielkopolski...
— Na Boga, ojczaszku — przerwał podchodząc Dobek — uspokójcie się ino... Ślijcie albo jedźcie do króla, ale mu tak zaraz nie rzucajcie rękawicy... Możni my tu jesteśmy, ani słowa, macie przyjaciół, ale i na nieprzyjaciołach nam nie zbywa... Łoktek stary jest... przyciśnięty... prawda — ale król to i pan nasz...
Węgry za nim stoją, Papież się nim opiekuje...
Pan to nasz, namaszczony...
Wstrząsł się Wincz stary i huknął.
— Milcz-że. Wiem ja to wszystko... On król, a jam wielkorządca, nie synaczek jego... Niech go sobie posadzi gdzieindziéj, ma zamków dosyć — ja go w Poznaniu, gdziem pierwszym był, nie ścierpię. Drugim tu nie mogę być! nie będę!
Odwrócił się i począł chodzić żywo. Buchał z niego gniew. Dobek patrzał, stał, milczał.
— Ojczaszku, na Boga! namyślcie się, podumajcie — rzekł w ostatku — widząc że stary zżyma się i rzuca ciągle. — Królowi wojnę wypowiedzieć, nie mała rzecz... Łatwiéj pono się na to rzucić, niż podołać temu. Sroga to sprawa! Boże uchowaj!
— Ani tak straszna, ani taka ona trudna jak ci się widzi — krzyknął Wincz. — Niewiesz jaką siłę mam... Niech ja tylko Łoktka odstąpię, a szala się przeważy... Pójdzie chyba znów na skargę do Papieża, ale już nie do Rzymu, a do Awenionu... ale mu posiłków Ojciec święty nie da... a będzie kląć?! Jużci my do tych piorunów nawykli. Nauczyli nas Krzyżacy że można pod klątwą żyć i nic się nie stanie człowiekowi.
Dobek ręce załamał. Stary Wincz mówił coraz gorącéj.
— Ma króla Jana Czeskiego przeciwko sobie, który się téż polskim królem zowie, a jego krakowskim królem tylko zwą; ma Brandeburgów, ma Szlązaków przeciwko sobie, ma moc krzyżacką, a ta nie mała jest — niech ja stanę po ich stronie — wygnamy go!!
Oczy mu się zaiskrzyły okrutnie. Dobek milczał namarszczony.
— Cóż ty na to? co? — nalegał zapalony starzec.
— Milczę — rzekł powolnie Dobek. — Wyście ojczaszku mocno zażaleni, a żal pomiarkowania nie zna... Trzeba ochłonąć.
— Nie! trzeba drugich rozpalić! — zawołał Wincz. — Ja? nie ochłonę! Jam zestarzał na wielkorządach, posiwiał, a miałbym na starość karku ugiąć przed młokosem? Nigdy!!
— Sroga rzecz! sroga! — zamruczał Dobek — rozmysłu trzeba. Jeżeli się wam niesprawiedliwość stała, do królaby iść, wprost, a otwarcie mu skarżyć...
Wincz się rozśmiał.
— Tak to znasz Łoktka? — krzyknął. — On gdy co postanowi raz, żelaznym klinem mu tego nie wybić z głowy... Mały jest, stary... lat siedemdziesiąt mu, ale kamienny... Syn ten, to jego ukochanie... to jego przyszłość cała... dla niego mnie poświęcił. Targować się z nim, wodę warzyć daremno... Chciał nieprzyjaciela, będzie go miał we mnie.
Ja sobie kraju tego wydrzeć nie dam!
To mówiąc uderzył nogą w podłogę, aż na stole kubki zadrgały.
Dobek przyszedł powoli doń i chciał go w ramię całować, aby uspokoić, odepchnął go stary i rzucił się na ławę.
— Dla was ja i dla całego rodu pracowałem — począł głosem przerywanym. — Z téj ziemi chciałem dziedzictwo zrobić dla plemienia mojego... Także samo z Pomorzem się stało... z wielkorządzców porośli władycy... Ale jabym się był nie odrywał od korony i tak jéj hołdował jak Szlązacy czeskiemu królowi. Byłbym wiernym pozostał...
W samo serce mnie ugodził niewdzięczny Łoktek... I zwiódł mnie. Powiedział że Kaźmirza z młodą żoną nie ma kędy posadzić — i tylko mu na zamku mieszkanie dać niby chciał, a łowy w lasach. Co mi to szkodziło? nie sprzeciwiałem się. Aliści najechali, zamek ich pełen... polaków, litwy, służby, czeladzi, ciurów, bab... już dla wielkorządzcy kąta niema... Daléj Kaźmirz sobie rządy przywłaszcza i on tu już rozkazuje, a ja stary pod nim — wojewodą!!! Na równi mnie z kasztelanem Jędrkiem stawia! mnie! Wincza Świdwę z Pomorzan i Szamotuł! Mnie!..
To mówiąc wstał, rozprostował się, i ścisnąwszy rękę a wyprężywszy ją zdawał się chcieć niewidzialnego odpierać wroga.
Dobek czując że mu się sprzeciwiając więcéj go jeszcze podrażni, milczał. Spoglądał tylko szukając w twarzy i oczach znaków uspokojenia, które nie przychodziło.
Stary Wincz coraz to z kubka popijał i mówił, jakby sam do siebie, mniéj zważając na Dobka.
— Jeszczem ja tu dosyć silny, aby nie dopuścić czego nie chcę. W Polsce téj mojéj lepiéj mnie znają i więcéj mnie się boją niż Łoktka i synka jego... Jest nas kupa, wszyscy moi pójdą na skinienie ze mną, za mną... Nie odstanie dla niego żaden. Jam zęby na tém zjadł aby tu się panem uczynić i jestem nim...
Królewicz ze swoją śpiewającą Litwinką i wszystkiemi dziewkami, po za wrota zamku nie rozkazuje... kraju nie zna... ani jego nikt... W Krakowie się chował, na Węgrzech dokazywał, nauczył się pięknie stroić, mówić gładko, śpiewać może — ale do oręża nie zdolny... Młokos jest... z nim ja sobie rady łatwo dam, a Łoktek starzec...
— Samiście przecie mówili że kamienny to pan! — przerwał Dobek.
— Tak, ale i kamienie ludzie kruszą, a jam téż nie przewiąsło słomiane!! — zawołał stary uparty Wincz.
— Ojczaszku! — począł błagająco synowiec.
— Nie do rady jam cię tu wezwał, — przerwał nie dając mówić Wincz — lecz bym ci rozkazy dał... rozumiesz!...
Zamilkł Dobek.
Po chwili przecie Świdwa trochę się zdał spokojniejszy.
— Przywiedli mnie do ostateczności — odezwał się — nie jam winien że tam się rzucę, gdzie muszę abym sromu uniknął...
— Jużci pana swojego nie zdradzicie! — szepnął Dobek.
Wyraz ten — zdrady — jak miecz w piersi uderzył starego. Porwał się z wrzaskiem.
— On mnie zdradził! — zawołał — on mnie! Jam miał obiecane wielkorządy do żywota. Nie umarłem przecie... żyję — zdradą mi królewicza na zamek wwiedli, zdradą mnie z mojego stołka zrzucili... Sami oręż mi w ręce pchają!! Biorę go i nie puszczę...
Wśród rozmowy noc nadeszła ciemna, ale chmury się przerzedziły, niebo zaiskrzone od zachodu u góry zczerniało i osypało gwiazdami.
W izbie zamkniętéj od ognia i upału dnia gorąco się zrobiło.
Stary Wincz wstał z ławy na któréj siedział i poszedł do okna.
— Po tom cię wezwał — począł — abyś mi ludzi zbierał. Wszystką siłę jaką my mamy, powinowaci nasi, i przyjaciele zwoływać trzeba...
— Ojczaszku — przerwał Dobek — poczniemy my, opatrzą się i drudzy... A nie wszyscy pójdą z nami, to pewna.
Dużo mamy druhów, ale i wrogów dosyć.
Wincz się uśmiechnął.
— Garść ich jest — rzekł. Nie wołać ich, będą siedzieli po kątach... Naszych więcéj. Nie darmo ja tu lat tyle gospodarzył i ludzi sobie jednał...
— Lecz jeźli zmiarkują że przeciw królowi ich prowadzić masz? — zapytał Dobek.
— Oni króla nie znają, bom ja tu im za niego był — wyrwał się stary — dość mi tego...
Wstał z ławy i chodzić począł.
Na chwilę rozmowa się przerwała, gdy w progu stanął Włostek, prawa ręka wojewody, pułkowódzca jego, mąż jak olbrzym z wąsami miotlastemi, w kaftanie skórzanym i pasie kutym, na którym miecz wisiał ogromny.
Wincz się ku niemu zawrócił.
— Ludzi swych pomieściłeś? — spytał.
— Po szopach śpią, warty stoją, rzekł — Włostek — ale nie z tém przyszedłem. Ziemianin z Sieradzkiego jakiś od króla się do was opowiada. Tylko co przybył.
— Z pismem? — zapytał Wincz.
— Widzi mi się że z gębą tylko — rzekł Włostek.
— Dawaj go tu — zamruczał wojewoda powolnym krokiem idąc ku drzwiom.
Pułkowódzca wyszedł spiesznie i po chwili małéj wprowadził zapowiedzianego posła.
Mężczyzna był lat średnich, prawy ziemianin a wojak, który się w miękkich pieluchach nie chował. Mąż jakby z dębu wyrzeźbiony, słuszny, barczysty, silny, twarz ni piękna ni brzydka a rozumna i mocy jakiejś dusznéj pełna.
Po chodzie i obrocie znać było że się ani zatrwoży, ni zdziwi, ani da zbić z drogi. Wszedł tak pewien siebie, jakby nie przed wojewodą stawać miał, a do równego sobie w odwiedziny przybywał. Skłonił się mało, hełm zdjął i na ręku swym go położył.
— Czołem, panie wojewodo...
— Zkąd Bóg prowadzi? — hamując głos zapytał Wincz.
— Od wojska królewskiego mnie wysłano do was — rzekł poseł.
— Król? — przemówił Wincz.
— Nie, panam nie widział, ino naszego wojewodę Sieradzkiego, bom ja Sieradzianin z nad Pilicy od Hebdy i Hebda mnie z rozkazu króla do was wyprawił.
Wojewoda nim się zapytał z czém, jakby mu nie pilno się było dowiedzieć, lub łatwo się domyślał o co szło — naprzód kubek miodu nalał i podał go gościowi.
— Po drodze się pokrzepcie — rzekł.
Wolnym krokiem przybyły ku stołowi podszedł, wąsy odgarnął, kubek ujął i miodu się napił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.