Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród rozmowy noc nadeszła ciemna, ale chmury się przerzedziły, niebo zaiskrzone od zachodu u góry zczerniało i osypało gwiazdami.
W izbie zamkniętéj od ognia i upału dnia gorąco się zrobiło.
Stary Wincz wstał z ławy na któréj siedział i poszedł do okna.
— Po tom cię wezwał — począł — abyś mi ludzi zbierał. Wszystką siłę jaką my mamy, powinowaci nasi, i przyjaciele zwoływać trzeba...
— Ojczaszku — przerwał Dobek — poczniemy my, opatrzą się i drudzy... A nie wszyscy pójdą z nami, to pewna.
Dużo mamy druhów, ale i wrogów dosyć.
Wincz się uśmiechnął.
— Garść ich jest — rzekł. Nie wołać ich, będą siedzieli po kątach... Naszych więcéj. Nie darmo ja tu lat tyle gospodarzył i ludzi sobie jednał...
— Lecz jeźli zmiarkują że przeciw królowi ich prowadzić masz? — zapytał Dobek.
— Oni króla nie znają, bom ja tu im za niego był — wyrwał się stary — dość mi tego...
Wstał z ławy i chodzić począł.
Na chwilę rozmowa się przerwała, gdy w progu stanął Włostek, prawa ręka wojewody, pułkowódzca jego, mąż jak olbrzym z wąsami miotlastemi, w kaftanie skórzanym i pasie kutym, na którym miecz wisiał ogromny.
Wincz się ku niemu zawrócił.