Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Obaśmy Świdwy — począł — tyś syn brata mojego, a dziś gdy jego na świecie nie ma, tyś drugiéj gałęzi naszego rodu, zawołania Nałęczów, głową... Nie z Dobkiem chciałem mówić, a z Nałęczem i temi co z nim idą...
— Wiecie, — odparł Dobek spokojnie — że dotąd po Bożemu ród nasz zawsze, w złéj i dobréj doli spójny był i jako snop związany... Nierozwiąże on się i teraz...
— Wszystkich bo nam sił trzeba, aby się nie dać pognębić — zawołał stary Świdwa.
Dobek słuchał jakby nie rozumiał.
— Ojczaszku, — rzekł łagodnie — bom ja od śmierci pana rodzica mojego tak was nawykł zwać — ojczaszku, cóż nam zagrażać może?
Dzięki Bogu, stanęliście z łaski pana a króla naszego tak wysoko, że całym krajem władacie. Wielkopolską rządzicie, panem jéj jesteście...
Stary żachnął się cały.
— Tak! tak! mówisz o tém co było — zakrzyknął — a co nie jest!..
Tak, król mi oddał wielkorządy w Polsce, bo ja mu ten kraj dałem, jam mu go ocalił, jam wyrwał z rąk Szlązaków... Należało mi się to i — więcej... Gdyby nie ja, dawnoby stracił Poznań i Gniezno... Dał mi wielkorządy bo musiał i był powinien...
Zapalał się stary.