Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci się widzi — krzyknął Wincz. — Niewiesz jaką siłę mam... Niech ja tylko Łoktka odstąpię, a szala się przeważy... Pójdzie chyba znów na skargę do Papieża, ale już nie do Rzymu, a do Awenionu... ale mu posiłków Ojciec święty nie da... a będzie kląć?! Jużci my do tych piorunów nawykli. Nauczyli nas Krzyżacy że można pod klątwą żyć i nic się nie stanie człowiekowi.
Dobek ręce załamał. Stary Wincz mówił coraz gorącéj.
— Ma króla Jana Czeskiego przeciwko sobie, który się téż polskim królem zowie, a jego krakowskim królem tylko zwą; ma Brandeburgów, ma Szlązaków przeciwko sobie, ma moc krzyżacką, a ta nie mała jest — niech ja stanę po ich stronie — wygnamy go!!
Oczy mu się zaiskrzyły okrutnie. Dobek milczał namarszczony.
— Cóż ty na to? co? — nalegał zapalony starzec.
— Milczę — rzekł powolnie Dobek. — Wyście ojczaszku mocno zażaleni, a żal pomiarkowania nie zna... Trzeba ochłonąć.
— Nie! trzeba drugich rozpalić! — zawołał Wincz. — Ja? nie ochłonę! Jam zestarzał na wielkorządach, posiwiał, a miałbym na starość karku ugiąć przed młokosem? Nigdy!!
— Sroga rzecz! sroga! — zamruczał Dobek — rozmysłu trzeba. Jeżeli się wam niesprawiedliwość