Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stała, do królaby iść, wprost, a otwarcie mu skarżyć...
Wincz się rozśmiał.
— Tak to znasz Łoktka? — krzyknął. — On gdy co postanowi raz, żelaznym klinem mu tego nie wybić z głowy... Mały jest, stary... lat siedemdziesiąt mu, ale kamienny... Syn ten, to jego ukochanie... to jego przyszłość cała... dla niego mnie poświęcił. Targować się z nim, wodę warzyć daremno... Chciał nieprzyjaciela, będzie go miał we mnie.
Ja sobie kraju tego wydrzeć nie dam!
To mówiąc uderzył nogą w podłogę, aż na stole kubki zadrgały.
Dobek przyszedł powoli doń i chciał go w ramię całować, aby uspokoić, odepchnął go stary i rzucił się na ławę.
— Dla was ja i dla całego rodu pracowałem — począł głosem przerywanym. — Z téj ziemi chciałem dziedzictwo zrobić dla plemienia mojego... Także samo z Pomorzem się stało... z wielkorządzców porośli władycy... Ale jabym się był nie odrywał od korony i tak jéj hołdował jak Szlązacy czeskiemu królowi. Byłbym wiernym pozostał...
W samo serce mnie ugodził niewdzięczny Łoktek... I zwiódł mnie. Powiedział że Kaźmirza z młodą żoną nie ma kędy posadzić — i tylko mu na zamku mieszkanie dać niby chciał, a łowy