Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

winowactwo nie co innego znaczy tylko powinność rodowi... Za Nałęczami oprócz ich nieprzyjaciół plemiennych, muszą wszyscy... Będzie tego więcéj niż pół Wielkopolski...
— Na Boga, ojczaszku — przerwał podchodząc Dobek — uspokójcie się ino... Ślijcie albo jedźcie do króla, ale mu tak zaraz nie rzucajcie rękawicy... Możni my tu jesteśmy, ani słowa, macie przyjaciół, ale i na nieprzyjaciołach nam nie zbywa... Łoktek stary jest... przyciśnięty... prawda — ale król to i pan nasz...
Węgry za nim stoją, Papież się nim opiekuje...
Pan to nasz, namaszczony...
Wstrząsł się Wincz stary i huknął.
— Milcz-że. Wiem ja to wszystko... On król, a jam wielkorządca, nie synaczek jego... Niech go sobie posadzi gdzieindziéj, ma zamków dosyć — ja go w Poznaniu, gdziem pierwszym był, nie ścierpię. Drugim tu nie mogę być! nie będę!
Odwrócił się i począł chodzić żywo. Buchał z niego gniew. Dobek patrzał, stał, milczał.
— Ojczaszku, na Boga! namyślcie się, podumajcie — rzekł w ostatku — widząc że stary zżyma się i rzuca ciągle. — Królowi wojnę wypowiedzieć, nie mała rzecz... Łatwiéj pono się na to rzucić, niż podołać temu. Sroga to sprawa! Boże uchowaj!
— Ani tak straszna, ani taka ona trudna jak