Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie lub w Mazowszu albo gdzie na granicy...
— Krzyżacy! Krzyżacy! — z gorzkim uśmiechem żywiéj coraz począł siwy. — Toć chleb powszedni — nie byłoby po co was wołać na nich...
Potarł czoło i urwał, a po chwili silnie się w piersi bijąc krzyknął.
— Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszystkich nas, i o tę ziemię Wielkopolską całą, która przepadnie...
— Jakto! — odparł zdziwiony gość.
— Tak, jak mówię — unosząc się ciągnął daléj siwy... Nadeszła ta godzina że jéj bronić potrzeba.
— Od kogo?? — zdumiony spytał stojąc gość.
Siwy, którego kilka słów wyrzeczonych już o jakieś roznamiętnienie przyprawiły, drżał, nie mogąc czy nie śmiejąc powiedzieć co myślał.
— Rozgośćcie no się — rzekł hamując — pomówimy o tém, bo mówić o czém jest, na Boga miłego!!
Spocznijcie z drogi, siadajcie... ja, téż ledwiem z konia zsiadł, ale we mnie wre wszystko... jeszczem nawet tchnąć nie mógł.
— Straszycie mnie! — rzekł spokojnie miecz odpasując gość. Ani mogę odgadnąć o co idzie i co was tak zaniepokoiło...