Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwolna słońce blade spuszczało się po za chmurami przeświecając ku zachodowi. Od wsi dochodził teraz gwar i beczenia a ryk trzód, które z pastwisk powracały... Zdala u stawu kołatał młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota...
Z izby po któréj się przechadzał przybyły, pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte, otwarte pokazywała się głowa...
Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemném tle głębi izby, ci co w podwórzu stali a ujrzeli ją... jakby po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali pokorni i gotowi na skinienie.
Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mogła, ni do lada kogo należeć.
Pańskie oblicze, groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczów siwych ale bladem wejrzeniem zimném przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade zorane już brózdami trosk i lat... Do koła włos bujny siwiejący...
Z ust dziwnie złożonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza dyszeć się zdawały...
Gdy wargi te zadrgały a oczy im szarym blaskiem swym szklannym zawtórowały — najmężniejszy poczuł trwogę, którą czeladź na widok tego bladego oblicza przejmowała...