Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przodem jechał w pięknej zbroi, czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół choć w podróży, obyczajem tych co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wąsaci, zarośli, chłop w chłopa ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani pędzili na koniach postrojonych jak kogo stało, w rzemienne i mosiężne rzędziki.
Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego co przodem jechał, widać było znamię zawołania, chustę białą, zwiniętą ze spuszczonemi końcami.
Po znaku tym ludzie w podwórzu musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną czyniąc przyjezdnym.
Jadący na przedzie zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór, i osadziwszy konia, zsiadł z niego nie troszcząc się oń, bo już pacholę u cugli stało.
Sam krokiem pospiesznym wbiegł ledwie na straż w sieni spojrzawszy, która zobaczywszy go powstała — i drzwi do izby otworzył, gdzie w progu czekał nań wcześniéj przybyły.
Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały czekając na gościa, jeszcze z podróżnéj zbroi nie rozdziawszy się —