Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Noc rychło zapadła, Blanka zamknęła drzwi, zasunęła zasówki i zapaliła świecę. Potem wzięła książkę do ręki i oczyściła z prochu i brudu. Skóra, w którą biblia była oprawna, odzyskała częściowo dawny połysk i Blanka z radością przypatrywała się tarczy herbowej u góry markizowską koroną przyozdobionej. Blanka oczyściła także klamry, któremi książka zaopatrzona była i przekonała się rychło, że były srebrne. Książka wyglądała teraz niemal tak, jaką była dawniej. Nareszcie otworzyła. Pierwsza kartka była pergaminowa i cała zapisana. Pismo zbladło tak dalece, że w pierwszych wierszach zaledwie było czytelne, niżej atoli mniej było niewyraźne.
Blanka odczytała, co było napisane, lecz to ją mało zajęło. Były tu umieszczone daty narodzin, wesel i śmierci, a nazwisko Vaubaron powtarzało się ciągle. Dziewczyna nie przypominała sobie swego rodowego nazwiska i tak stało się, że przestała czytać nie doszedłszy wcale do końca. Czytelnicy nasi domyślają się zapewne, że daty na pergaminowej kartce umieszczone tworzyły przegląd rodowodowy rodziny Vaubaronów. Jak przodkowie, tak też niemniej i Jan Vaubaron, prosty rzemieślnik umieścił tu datę swego ślubu z Martą Bernard i dzień narodzin swej jedynej córki Blanki.
Młode dziewczę obróciło kartkę i przeczytało z uwagą kilka początkowych wierszy z księgi rodzajów:
„Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. Ziemia była pusta, ciemności zalegały ją, a duch Boży unosił się nad wodami. Wtenczas rzekł pan Bóg, niech się stanie światło i stało się“.
Cud, jaki Przedwieczny zdziałał na początku, powtórzył się obecnie. Z czytaniem książki zaświecił promień światła w duszy dziewicy. Odtąd córka Vaubarona przez wiele miesięcy nie odwiedzała wcale miejsca w opuszczonej części ogrodu, gdzie przedtem w cieniu odwiecznych drzew z ochotą siadywała, lecz przepędzała wolne godziny w swym pokoiku i z rozkoszą rozczytywała się w książce. Tu tylko oddawała się biblijnym studyom, bo domyślała się instynktowo, że tajemnicy posiadania książki doktorowi w żaden sposób wyjawić nie mogła.
Tak za pomocą nabytej książki Blanka z każdym dniem stawała się inną, wcale istotą, poznawała Boga. Do tego przeistoczenia całej jej moralnej istoty brakowało tylko jeszcze jednej rzeczy tj. miłości, lecz i to wkrótce bez jej wiadomości nastąpiło. W chwili, kiedyśmy przerwaną nić naszej powieści na nowo nawiązali, Blanka już kochała, choć jeszcze o miłości nawet wyobrażenia nie miała.
Pewnego wieczoru zbudził doktor Horner córkę Vaubarona z magnetycznego, uśpienia. Blanka czuła się ogromnie zmęczoną. Głowa jej pałała, pierś wzdymała się, a w oczach migotały jasne kręgi z dziwną szybkością.
W nadziei, że świeże powietrze wieczorne orzeźwi ją, wyszła z salonu do ogrodu i przechadzała się. Noc była jasna. Na niebie iskrzyły się miliony gwiazd. Księżyc świecił, że było jasno jak w dzień. Blanka oddychała chciwie świeżem, wonnem powietrzem i udała się do najbardziej oddalonej części ogrodu.
Idąc dostała nagle zawrotu głowy. Chciała się oprzeć o jaki przedmiot, lecz nie znalazłszy żadnego, zachwiała się i z jękiem padła na ziemię. Nie była zemdloną, lecz czuła się tak bardzo osłabioną, że o własnych siłach wcale się podnieść nie mogła.
W tejże chwili, kiedy Blanka na ziemię upadła, wyszedł z domu Hornera ubogo odziany mężczyzna, o szlachetnej postawie i zaufania godnych rysach twarzy. Tym mężczyzną był Paweł Mercier, którego czytelnicy w poprzednich ustępach naszej powieści poznali.
Laridon posłał Pawła do doktora z poleceniem, aby mu doniósł, że bezzwłocznie w kancelaryi Rodillego na ulicy muzealnej jawić się winien.
Posłyszawszy jęk i upadek, Paweł pospieszył na miejsce wypadku i spostrzegł Blankę bez ruchu na ziemi leżącą. Paweł wiedział o jasnowidzącej dziewczynie w domu Hornera i domyślił się zaraz, że osobą, którą spostrzegł na ziemi leżącą, żadna inna być nie może. Ująwszy tkliwie dziewczynę w ramiona przemówił uprzejmie:
— Czy nie zraniła się pani?
— Nie — odpowiedziała Blanka słabym głosem — to nic.
— Lecz ten upadek?
— Jest skutkiem chwilowego osłabienia.
— Czy życzy pani sobie, abym ją zaniósł do domu?
— O nie! odpowiedziała żywo dziewczyna — chcę pozostać na dworze.
Paweł Mercier oglądnął się i ujrzał pod ścianą domu kamienną ławeczkę. Wziąwszy Blankę na ręce, zaniósł ją tam z wszelką ostrożnością.
— Czy lepiej pani teraz?
— Zdaje mi się, że tak, mój panie.
— Czuje się pani mocniejszą?
— Sądzę, że jeszcze nie.
— W takim razie nie może tu pani pozostać. Pójdę i zawiadomię doktora.
Paweł Mercier zrobił poruszenie, jak gdyby się chciał oddalić.
Blanka powstrzymała go i rzekła błagalnym głosem:
— Nie czyń pan tego, proszę cię o to bardzo.
— Ależ pani potrzebuje pomocy...
— Mylisz się pan, nie potrzebuję jej wcale.
— Czyż nie potrzeba skutecznemi środkami temu osłabieniu zapobiedz?
— Nie panie, tego nie potrzeba wcale. To osłabienie jest skutkiem niezwykłego natężenia. Kilka chwil spokoju przywrócą mi siły.
— Przynajmniej pozwól mi pozostać tak długo, dopóki jej oczekiwania nie spełnią się.
— A to na co?
— Zakazuje mi pani pójść do doktora i jestem posłuszny, lecz prawdopodobnie nie rozkaże mi pani, abym ją opuścił w chwili, kiedy jeszcze nie jesteś zdolną o własnej sile zdążyć do pomieszkania.
Blanka nie czuła w sobie dosyć sił, aby mogła dalej prowadzić rozmowę.
— Więc zostań pan, jeźli ci się tak podoba, rzekła zaledwie słyszalnym głosem.
Potem oparła głowę, skrzyżowała ręce na piersiach i milczała.
Paweł Mercier stał w oddaleniu trzech kroków od ławeczki z oczyma ku dziewicy zwróconemi. Blade światło księżyca oświecało jej lice. Zachwycony tym widokiem Paweł nie mógł odwrócić oczu od tych łagodnych rysów twarzy i był jak oczarowany.
Podobnie Blanka patrzyła na Pawła i było to po raz pierwszy w jej życiu, że jej oczy na nieznajomym mężczyźnie przez czas dłuższy spoczywały. Biedne dziecię nie mogło sobie wytłumaczyć pociągu, jakiemu pomimowolnie uległo, to jedno tylko wydało mu się jasnem i pewnem, że między tym młodym człowiekiem z jednej a Hornerem i Rodillem z drugiej strony, ogromna zachodziła różnica.
Tak minęło kilka chwil. Blanka powstała z ławeczki i czuła się dosyć silną, aby mogła o własnej sile zajść do domu bez obawy nowego upadku.
— Widzisz pan, rzekła z melancholijnym uśmiechem — że mi jest lepiej. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jeno złożyć mu najszczersze podziękowanie za jego troskliwość i współczucie, co też czynię z całego serca.
Rzekłszy to, odwróciła się i poszła chwiejnym krokiem do ogrodu.
Paweł chciał pójść za nią, lecz nie miał odwagi.
Widząc oddalającą się dziewczynę, rzekł nieśmiało:
— Czy pani uda się do pokoju?
— Nie — odpowiedziała Blanka — jeszcze nie.
— Czy pani się nie obawia ponownego osłabienia?
Młode dziewczę kiwnęło główką na znak, że nie ma obawy żadnej, a potem rzekła:
— To już przeminęło. Jestem tego zupełnie pewną.
— Zdaje mi się przecież — mówił Paweł dalej — iżby było roztropniej, gdybyś się pani w samotności i ciemności nocy nie narażała na niebezpieczeństwo.
— Co teraz uczynię, to zwykłam czynić każdego wieczora.
— Tak, ale dzisiaj jesteś pani cierpiąca.
— Powtarzam panu, że osłabienie minęło.
— To mnie wcale nie uspakaja i mam powód do tego... Czy nie raczyłaby pani podać mi ramię i pozwolić, abym jeszcze na krótki czas przy niej pozostał?
Blanka była uosobistnioną niewinnością. Nie myśląc o niczem złem, nawet się nie domyślała niebezpieczeństwa nocnego pobytu w cztery oczy. Oddzielona zresztą, od świata, nie wiedziała nic o zwyczaju, który młodym panienkom wzbrania surowo pewnych kroków. Spojrzała na Pawła, którego oblicze wyrażało otwartość, szczerość i niekłamane współczucie. Blanka bez wahania się zezwoliła na żądanie młodego człowieka.
— Więc podaj mi pan rękę — rzekła — i bądź mi podporą, gdy taką masz wolę.
Paweł pospieszył i począł drżeć na całem ciele, gdy poczuł dotknięcie delikatnej rączki naszej bohatyrki. Młodzi ludzie szli obok siebie nie mówiąc ani słowa, lecz uczuwali oboje niepojęte a przecież rozkoszne wzruszenie, które nadaremnie ukryć usiłowali.
Rychło znaleźli się na wąskiej ścieżce w zaroślu i tu dla skąpej szerokości ścieżki jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Ręka Blanki drżała lekko na ramieniu Pawła. Przybyli do miejsca wysokiemi drzewami otoczonego. Tu było prawie zupełnie ciemno. Tu i ówdzie tylko błąkało się po ziemi światło księżyca. Statua bożka Neptuna na szczycie skały umieszczona do połowy była oblana światłem, co władcy mórz nadawało pozór fantastycznego zjawiska.
Blanka uwolniła się i usiadła na ławeczce. Paweł stanął tuż przy niej.
— Jak to miejsce jest ponure — rzekł Paweł.
— Takie jest pańskie zdanie?
— Zapewne... ta ciemność... ta statua, której groźna postać w niewyraźnych zarysach po nad nami się unosi, wszystko to wygląda bardzo ponuro.
— A przecież — odpowiedziała dziewczyna — to jest jedyne miejsce w tym ogrodzie, gdzie chętnie bawię samotna.
— Być może, że pobyt na tem miejscu w dzień jest zachwycający.
— Chociaż słońce przyświeca, to przecież to miejsce nie jest wcale weselsze dla tego.
— I pani chętnie tu bawisz?
— Chętniej, niż gdziekolwiek w innem miejscu. Skoro tylko wolną jestem, natychmiast tu się udaję.
— Wiec to dzikie miejsce nie nasuwa pani ponurych myśli, nie napawa bojaźnią?
— Właśnie ta ponurość pociąga mnie i odpowiada, memu usposobieniu najzupełniej.
Potem nastąpiła chwila milczenia.
— Pani! rzekł Paweł z widoczną nieśmiałością — to co powiedziałaś zasmuca mnie i serce mi ściska. Czy pozwoli pani, abym jej zadał jedno pytanie?
— Dlaczegożbym nie miała panu pozwolić?
— Więc odpowiesz mi pani?
— Odpowiem, jeźli to w mojej mocy będzie. O cóż chcesz mnie pan zapytać?
— Czy pani jesteś szczęśliwą...
Blanka zadrżała.
— Ja jestem szczęśliwą! — rzekła zmienionym głosem — ach! nie mój panie! Ja wcale szczęśliwą nie jestem.
— Opowiedz mi pani przyczynę tego nieszczęścia, które tak zaciężyło na tobie.
— Więc niewiadomo panu, kim jestem?
— Wiem, że się nazywasz Blanka.
— Czy nie wiesz pan, w jakim zostaję stosunku do Fryderyka Hornera?
— Jeźli się nie mylę, to jesteś pani jasnowidzącą tego sławnego magnetyzera.
— I pan się pytasz, czy jestem szczęśliwą? Ach, mój panie! Życie, które tu wiodę jest mi wstrętne.. Nie ma na świecie stanowiska, któreby było gorsze, niż moje. Zazdroszczę najnędzniejszemu z ludzi, żebrakowi nawet, bo człowiek taki wolnym jest przynajmniej co do uczuć i myśli. U mnie myśli i dusza nie są mojemi. Jedno i drugie niewolniczo podlega doktorowi Hornerowi, magnetyzerowi i panu mojemu!
— Jeźli tak jest, to dlaczegóż rodzina zostawia panią w tem położeniu?
— Rodzina! Ach, mój panie! Ci co mają rodzinę, są bardzo szczęśliwymi ludźmi! Ja do nich się nie liczę, bo nie mam ni ojca ni matki.
— Tak, jak ja, zawołał Paweł.
— Jakto, czy pan także jesteś sierotą?
— Tak jest pani. Jestem osierocony i samotny na świecie.
— Żałuję pana z całego serca, a przecież zdaje mi się, żeś pan o wiele mniej pożałowania godny niż ja. Pan jesteś mężczyzną, jesteś silnym i niezawisłym i możesz skutecznie walczyć z przeciwnym losem, lecz ja biedna, opuszczona mogę tylko cierpliwie znosić, co mi los zgotował. Pan jesteś jedynym człowiekiem, który mi dotąd okazał współczucie. O ile sobie przypominam, nikt mnie w życiu nie kochał. Tak jest teraz, i niewątpliwie dalej tak samo będzie.
Paweł czuł, że mu serce gwałtownie bije. W głowie mu się kręciło. Chciał się rzucić Blance do nóg i wyrzec:
— Pani mówisz, że cię nikt nie kocha. Pani się myli, bo ja jestem, który ją pokochał nad życie. Ubóstwiam panią i chętnie umarłbym dla niej.
Tem wypowiedziałby Paweł tylko rzeczywistą prawdę. Serce jego rozgorzało miłością gwałtowną, nagłą. Pomimo tego nie odważył się młodzieniec wylać swych uczuć. Po dłuższej chwili milczenia, gdy daremnie usiłował uciszyć bicie serca, przemówił powolnym, zaledwie słyszalnym głosem:
— Położenie pani podobne jest do mojego. Cierpiałem i cierpię jeszcze teraz tak jak pani z powodu, że nie mam rodziny. Młodość moja była tak jak i pani pozbawiona wszelkiego współczucia. Nie byłem podobnie jej nigdy szczęśliwym. Czy nie raczyłabyś pani przyjąć moje bezwarunkowe poddanie się i wynagrodzić je bodaj małą przychylnością? Czy nie zechcesz pani uważać mnie za przyjaciela, za brata?
Młode dziewczę nie rychło odpowiedziało. Wzruszenie stłumiło jej głos a łzy posączyły się z jej oczu po nadobnem licu. Paweł źle zrozumiał rodzaj i przyczynę milczenia dziewicy.
— Pani mi nie odpowiadasz! Ach! Widzę to dobrze. Pani mną gardzisz i uważasz nieznajomego ci człowieka za nieużytecznego głupca a jego przychylność za niepotrzebną ofiarę. Niech mi pani przebaczy, bo nabyłem przekonania, że trzeba było zamilczeć... nie byłem panem uczuć moich. To się już nie powtórzy więcej. Jeszcze raz błagam cię, przebacz i bądź zdrowa!...
— Mój panie — zapytała Blanka tak cichym głosem, że ledwie można było słów dosłyszeć — jakie jest pańskie imię?
— Nazywam się Paweł — odpowiedział młody człowiek zdziwiony pytaniem.
— Dobrze więc — rzekła nasza bohatyrka z mocą, jakiej się po niej nie łatwo można było spodziewać. — Oto masz Pawle moją rękę. Podaję ci ją jako siostra bratu. Przyjmuję ofiarowaną mi przychylność i czuję się szczęśliwą, bo już nie jestem sama jedna na świecie.
Radość niewypowiedziana napełniła serce młodego człowieka. Pochwycił chciwie podaną sobie rękę dziewicy. Gotów był przycisnąć ją do ust i okryć płomiennemi pocałunkami, lecz zadowolił się tem, że ją uściskał serdecznie. Blanka nie rychło cofnęła rękę. Czyż siostra wobec brata nie może tego uczynić?
Paweł i Blanka spędziliby chętnie całą noc na pogadance, tak wielki znajdywali w niej powab, którym się wcale nasycić nie mogli, lecz czas mijał się z szybkością strzały i lada chwila mógł Fryderyk Horner zwrócić uwagę na nieobecność dziewczyny.
Musiano myśleć o rozstaniu się.
— Kiedyż się zobaczymy znowu, droga Blanko, moja siostro? — zapytał Paweł.
— To zawisło bardziej od pana, niż odemnie. Czy pan często przychodzi do doktora Hornera?
— Ach, bardzo rzadko! Co najwięcej raz w tygodniu.
— Nie mógłbyś go pan częściej odwidzać?
— Tak, może, jeżeli mi się uda wynaleźć powody.
— Jeżeli pan zechce poszukać, to znajdziesz je niezawodnie.
— Spodziewani się... nie wątpię o tem... chęć widzenia się z panią zaostrzy bystrość mego umysłu.
— Ja zaś — odpowiedziała Blanka — oczekiwać pana będę każdego wieczora na tem samem miejscu gdzie się teraz znajdujemy. Możesz pan być pewny, że mnie tu zawsze zastaniesz. Widzi pan więc, że to od pana zależy, a nie odemnie, aby nasze schadzki jak najczęściej powtarzały się.
Paweł pożegnał Blankę. Młode dziewczę nie posiadało się z radości, poszło do domu i zamknęło się w pokoju, aby marzyć do woli. Paweł podążył ku ulicy muzealnej. Tej nocy Blanka spała mało, a Paweł ani oka nie zmrużył. Kiełkująca miłość jest zaprzysiężonym wrogiem snu.
Niedoświadczona Blanka nie inaczej była przekonana, jak że dla Pawła tylko siostrzaną uczuwała przychylność i długo jeszcze potem pozostawała w tem błędnem mniemaniu.
Paweł, doświadczeniem i lekturą pouczony, inaczej osądzał uczucie, które nim owładnęło. W każdej godzinie dnia myślał o Blance, w śnie nawet miły obraz nadobnego dziewczęcia stawał mu przed oczyma duszy.
Paweł kochał całą duszą, lecz nie miał żadnej nadziei, bo wiedział nadto dobrze, że skąpe jego dochody nie mogą wystarczyć na utrzymanie żony, a z drugiej strony nie mógł się spodziewać, aby w przyszłości było inaczej.
— Pozostanę jej bratem i nic więcej — pomyślał sobie — a tak będę miał prawo strzedz jej i mówić jej o mojem przywiązaniu.
Tak myślał Paweł Mercier i był przekonany, że nic w świecie nie skłoni go do wyznania miłości. Zresztą, schadzki tych młodych ludzi, nie były tak częste, jak tego sobie życzyć mogli. Pomimo usiłowania Paweł tylko rzadko kiedy znajdywał powód do wstąpienia do ogrodu doktora Hornera. To też ucieszył się niezmiernie, gdy go Rodille posłał z poleceniem do Fryderyka Hornera, i zaledwie mógł ukryć pomieszanie.
Rodille, zajęty poszukiwaniami za nieznajomymi spadkobiercami barona Viriville, nic wcale nie zauważył. Niegodziwiec miał tylko to jedno na myśli, aby z ogromnego spadku połowę sobie przyswoić, a potem z całym ogromnym majątkiem wyjechać do Londynu, Wiednia albo Florencyi, gdzieby wiodąc pańskie życie, mógł użyć tego, co zgromadził.
— Chcę aby tak było, i tak być musi — rzekł do samego siebie. — Jeźli są jacy spadkobiercy, to ich poszukam, a jeźli ich nie ma, to ich wymyślę do dyabła.
Lecz sprawa ta jakoś nie szła i na ogłoszenia w czterech najznakomitszych dziennikach umieszczone nikt nie odpowiedział.
— Człowiek strzela, a pan Bóg kule nosi — mówi stare przysłowie. Przekonamy się z następnego o prawdzie tych słów.
Pewnego popołudnia (było to we dwa miesiące po ogłoszeniach w gazetach umieszczonych) zatrzymał się przed jednym z domów na ulicy muzealnej kabryolet, w tyle którego malutki groom miejsce zajmował. Ten bogato przyozdobiony, w herby zaopatrzony kabryolet zaprzężony był koniem, którego uprząż pozłacanemi guzikami gęsto była nabita.
Groom zeskoczył lekko na ziemię i stanął przy koniu. Pan rzucił mu lejce i zlazł także. Rzuciwszy okiem na napisy powyżej bramy umieszczone, wszedł do domu.
Przybysz był niskiego wzrostu, wątłego wejrzenia, pretensjonalnie ale bez gustu ubrany. Sześć drogocennych rubinów służyło mu za guziki u kamizelki, a z niebieskiego szafiru zrobiona spinka u krawatki przyozdobiona była dużym brylantem. Na jego łańcuszku od zegarka wisiał cały pęk ozdóbek, a na słomianych rękawiczkach miał cały tuzin kamieniami wysadzanych pierścieni. Wiek tego przybysza nie dał się łatwo oznaczyć. W oddaleniu kilku kroków można było z jego bladej, skąpemi, płowemi włosami okolonej twarzy wnioskować, że to jest jeszcze bardzo młody człowiek, lecz w pobliżu można było na tej twarzy spostrzedz liczne zmarszczki, świadczące o nieporządnem, już dosyć długiem życiu.
Zdawało się, że ten człowiek zachwycony był samym sobą. Z rękami w kieszeniach szedł po wschodach na górę, nucąc jakąś aryę z opery.
Rozwarłszy drzwi szeroko, wszedł do pierwszego pokoju kancelaryi Rodillego, gdzie biedni pisarze pracowali. Na widok przybyłego gościa, tak świetnie przybranego zdumieli się biedacy.
Tylko Paweł Mercier pozostał obojętnym wobec człowieka, który wydał mu się nie inaczej, jak figurą z żurnalu mody wyciętą. Mercier zapytał krótko:
— Czego pan sobie życzy?
Tak zagadnięty gość uzbroił swe oczy w złoto oprawne binokle przypatrzył się mówiącemu z uwagą, a potem rzekł przewlekle i z lekceważeniem:
— Gdzie jest dyrektor tej kancelaryi?
— Panowie dyrektorowie są we własnym gabinecie.
— A! jest ich dwóch! Czy rychło mogę się z nimi rozmówić?
— Sądzę, że można zaraz, ale wprzód zobaczę.
Paweł oddalił się, ale za chwilę jawił się znowu i przemówił:
— Proszę wejść.
Gość w tej chwili zniknął za drzwiami gabinetu, gdzie Laridon siedział na swem zwykłem miejscu przy biurku zawalonem stosami papierów. Rodille siedział przy innym stoliku, podobnie mnóstwem aktów zarzuconym. Oczy miał przysłonięte zielonym daszkiem, co było jego zwyczajem, gdy przybywał jaki nieznajomy. Mając oczy tym sposobem przysłonięte, mógł każdego badać, nie narażając swej własnej osobistości na podobne niebezpieczeństwo. W chwili, kiedy nieznajomy wszedł, powstał Rodille z siedzenia, aby go powitać i zdawało się, jakoby używał całej mocy ducha, aby ukryć swe wzruszenie. Teraz jeszcze bardziej nasunął daszek na oczy. Laridon powitał gościa z powagą i pomyślał:
— Do dyabła! Jeźli te rzeczy na nim są prawdziwe, to urwisz ten musi być bardzo bogaty. Czego on może chcieć?
Rodille nie wyrzekł ani słowa. Milcząc przysunął fotel obcemu człowiekowi i skinięciem ręki poprosił go, aby usiadł. Obcy człowiek nie siadł, lecz oparł się tylko rękoma o poręcz krzesła i przemówił:
— Czy mam zaszczyt mówienia z panami dyrektorami tej kancelaryi?
Słysząc te słowa Rodille zadrżał ponownie, lecz mniej silnie niż przedtem. Gdy Rodille milczał, przemówił Laridon:
— Tak jest mój panie. My jesteśmy szefami tego biura, gotowymi na pańskie usługi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.