Jama/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Wiecie panowie, że to doprawdy świństwo — gderał Jarczenko, gdy towarzystwo znalazło się przed zakładem Anny Markówny. — Jeżeli już jechać koniecznie do domu publicznego, to należało wybrać zakład przyzwoity a nie taką norę. Doprawdy, panowie lepiej obok do Treppla... tam przynajmniej czysto i jasno.
— Proszę, proszę signore — nalegał Lichonin, otwierając przed nim drzwi z dworską uprzejmością i zapraszając go do wejścia uprzejmym gestem reki.
— Ależ to obrzydliwe... U Treppla przynajmniej kobiety ładniejsze.
Idący za nim Ramzes roześmiał się ozięble.
— Tak, tak, tak, drogi panie Gawle. Będziemy zatem dowodzili w dalszym ciągu według metody pańskiej. Potępimy głodnego złodzieja, za to, że ukradł ze straganu bułkę, natomiast dyrektorowi banku, który puścił cudzy miljon na cygara i wyścigi, złagodzimy karę.
— Daruje pan, ale nie rozumiem tego porównania — odrzekł obojętnie Jarczenko. — Mnie to wszystko jedno dokąd pójdziemy.
— Tem bardziej — mówił Lichonin, torując drogę docentowi — że ten dom ma w sobie tak wiele wspomnień historycznych. Koledzy! Z wysokości tych wieszadeł spoglądają na nas dziesiątki pokoleń studenckich. Prócz tego, mocą tradycyjnego zwyczaju, dzieci i ucząca się młodzież płaci tu tylko połowę ceny. Zupełnie jak w panopticum. Prawda, obywatelu, Szymonie?
Szymon wogóle nie lubił liczniejszych towarzystw, ponieważ wizyta taka groziła zazwyczaj jakąś awanturą; tembardziej nie lubił studentów, którymi pogardzał, za ich sposób mówienia trudny do zrozumienia, za ich pociąg do lekkomyślnych żartów, za bezwyznaniowość, a przedewszystkiem za to, iż studenci podburzają wciąż przeciw władzy i prawnemu porządkowi. Nic dziwnego, iż w tym dniu, gdy kozacy, rzeźnicy, handlujący mąką i rybami bili na placu Besarabskim studentów, Szymon dowiedziawszy się o tem, siadł natychmiast w dorożkę i stojąc w niej z miną policmajstra popędził na plac walki, aby wziąć w niej udział.
Największym szacunkiem otaczał Szymon ludzi solidnych, tłustych i podtatusiałych, którzy przychodzili pojedyńczo, lękliwie zaglądali na ogólną salę, obawiając się spotkać kogoś znajomego i po upływie krótkiego czasu opuszczali zakład, dając mu hojny napiwek. Gości tych nazywał zawsze „jaśnie wielmożnymi panami“.
Z tego powodu, zdejmując palto z Jarczenki odgryzł się w sposób dwuznaczny i złośliwy.
— Ja tu nie jestem obywatelem, lecz od wyrzucania obywateli.
— Wobec tego mam honor powinszować tej godności — odrzekł Lichonin, kłaniając się uprzejmie.
Sala była przepełniona. Zmęczeni tańcem subjekci odpoczywali obok swych dam, czerwoni i spoceni, wachlując się chustkami. Michaś-śpiewak i jego przyjaciel buchalter, obaj łysi, obaj pijani — i spoglądający zmąconym wzrokiem przed siebie, siedzieli naprzeciw siebie, wsparci o marmurowy stolik; obaj usiłowali zaśpiewać unisono, głosem tak drżącym i krzykliwym, iż zdawało się, że za plecami ich stoi ktoś, bijący ich po karku:

Ro-o-ozumieją pra-a-a-awdę...

Obie gospodynie starały się namówić ich, by przestali krzyków. Wańka-Wstańka, oparłszy nogę na nogę i objąwszy się oburącz za kolano, spał na krześle.
Dziewczyny poznały niektórych studentów i, zerwawszy się z miejsc, pobiegły na ich spotkanie.
— Patrz, Tamaro, twój mąż — Włodek! I mój mąż Michał także przyszedł — piszczała Niura, wieszając się na szyi Piotrowskiego, młodzieńca wysokiego, o długim nosie i poważnym wyglądzie. — Tak się masz, Michaś. Czemu tak dawno nie byłeś? Stęskniłam się do ciebie.
Jarczenko zażenowany rozglądał się wokół i po chwili, zwracając się do stojącej obok gospodyni, rzekł uprzejmie:
— Chcieliśmy się jakoś urządzić... Wie pani co... możeby tak w oddzielnym gabineciku... I niech nam pani każę z łaski swej podać jakiegoś tam wina czerwonego... i może jeszcze kawy... Zresztą pani już wie.
Jarczenko wzbudzał zawsze poszanowanie dla swej osoby, zarówno eleganckim wyglądem, jak i uprzejmym, lecz pańskim, sposobem zachowania się.
W odpowiedzi na jego słowa, Emma radośnie pokiwała głową — niby stary spasiony koń cyrkowy.
— Można tego wszystkiego dostać... można... Niech panowie pozwolą tu do saloniku. A jaki ma być likierek, bo mamy tylko benedyktyna. Więc benedyktyn. Dobrze, dobrze. A czy panienki mogą przyjść?
— Jeżeli to już koniecznie, w takim razie — odrzekł Jarczenko z westchnieniem, rozkładając ręce.
I wnet dziewczyny jedna za drugą wkroczyły do oświetlonego niebieską amplą gabinetu, w którym znajdywały się szare, kryte pluszem meble. Wchodząc, wyciągały na powitanie nieprzyzwyczajone do tego dłonie i półgłosem mówiły swe imiona: Mania, Kasia, Luba... Następnie siadały na kolanach pierwszego lepszego mężczyzny, obejmowały go za szyję i zwyczajem swym poczynały paplać:
— Jaki pan piękny, panie studencik!... A czy mogę kazać przynieść parę pomarańcz?
— Kup mi cukierków, Włodku. Czy zgoda?
— A mnie czekolady.
— Jakiś ty tłuściutki — przymila się do docenta Wiera, wdrapując mu się na kolana — słuchaj moja przyjaciółka jest chora i nie może wychodzić na salę. Poślij jej przezemnie jabłek i czekolady?
— Eh, ta chora przyjaciółka, to przecież blaga. Przedewszystkiem zaś nie naprzykrzaj mi się ze swemi czułościami. Siedź spokojnie, jak to robią mądre dzieci, o tu obok mnie! I rączki złóż — grzecznie.
— Kiedy nie mogę — wołała, kręcąc się kokieteryjnie i wywracając oczami... — Pan jest taki sympatyczny.
Lichonin, słuchając tej zawodowej żebraniny, uśmiechnął się dobrodusznie i, kiwając poważnie głową mówił ciągle, naśladując akcentację niemiecką Emmy:
— Moszna, moszna, moszna... czy mam.
— Więc kochaneczku, powiesz lokajowi, żeby zaniósł mojej przyjaciółce jabłek i ciasteczek? — nalegała Wiera.
Tego rodzaju natręctwo wchodziło w zakres nieurzędowych obowiązków dziewczyn. Między niemi istniała jakaś niedorzeczna, dziecinna i dziwaczna rywalizacja na punkcie „wysysania z gości pieniędzy“; rywalizacja dziwaczna, ponieważ żadna z nich nie ciągnęła z tego zysków, z wyjątkiem pochwał, jakiemi obdarzały je za to gospodynie, lub właścicielka zakładu. Drobiazgowe jednak, próżniacze i jednostajne życie kobiet z domu publicznego zawiera w sobie wiele pierwiastków napół dziecięcej i napół histerycznej zabawy.
Szymon tymczasem wniósł maszynkę do kawy, filiżanki, pękatą butelkę benedyktyna, owoce i konfitury w słoikach i zadowolony począł otwierać butelki wina i piwa.
— A pan czemu nie pije? — zapytał Jarczenko, zwracając się do reportera... Przepraszam, ale jeżeli się nie mylę, pańskie imię jest Sergjusz Iwanowicz.
— Istotnie.
— Niech pan pozwoli filiżankę kawy; to działa odświeżająco. Albo może napijemy się tego podejrzanej wartości wina?
— Dziękuję panu. Ja mam swój napój... Proszę mi dać, Szymonie — koniaku! zawołała nagle Niura.
— I do tego gruszkę! — dorzuciła Mańka Biała.
— Słucham pana, zaraz będzie — zwolna, lecz z uszanowaniem odezwał się Szymon i wnet pochylił się, aby otworzyć butelkę z koniakiem.
— Po raz pierwszy zdarza mi się słyszeć by na Jamie podawano koniak — zauważył zdumiony Lichonin. Ilekroć żądałem koniaku, zawsze spotkałem się z odmową.
— Kto wie, może pan Sergjusz zna właściwe słowa zaklęcia? — zażartował Ramzes.
— Albo też korzysta tu z jakichś honorowych przywilejów — uszczypliwie i z naciskiem rzekł Borys.
Reporter badawczym wzrokiem, nie odwracając gowy, zmierzył Szabasznikowa, spojrzał na niższy szereg guzików przy eleganckim jego kitlu, poczem zwolna, akcentując słowa, odpowiedział:
— Niema w tem nic honorowego, że chociaż mogę pić jak koń, lecz nie upijam się nigdy; za to jednak, nie kłócę się ani nie zaczepiam nikogo! Widocznie ta dobra strona mego charakteru jest tu dostatecznie znaną i dlatego mają do mnie zaufanie.
— Zuch — zawołał uradowany Lichonin, którego zachwycał w reporterze jego flegmatyczny a równocześnie pewny siebie niedbały sposób zachowania się. Ale pan podzieli się z koniakiem i ze mną.
— Będzie mi bardzo, ale to bardzo przyjemnie — odrzekł uprzejmie Platonow, spoglądając na Lichonina z sympatycznym niemal dziecięcym uśmiechem, który rozjaśnił jego brzydką, o wystających kościach policzkowych, twarz. — Pan od pierwszego wejrzenia bardzo mi się podobał. Kiedy zobaczyłem pana u Doroszenki od pierwszej chwili pomyślałem, że w gruncie rzeczy pan z pewnością nie jest takim szorstkim, jak to się z pozoru wydaje.
— Ot, nagadaliśmy sobie komplementów — roześmiał się Lichonin. Dziwna jednak rzecz, żeśmy się tu nigdy ze sobą nie spotkali. Pan, jak się zdaje, bywasz w tym domu częstym gościem.
— Nawet i bardzo.
— Sergjusz Iwanowicz jest naszym najważniejszym gościem — pisnęła naiwnie Niura. — Pan Sergjusz jest u nas, czemś w rodzaju brata!
— Nie gadaj głupstw — rzekła Tamara.
— Dziwna rzecz — ciągnął dalej Lichonin — ja tu również jestem swojakiem. W każdym razie można panu powinszować ogólnej sympatji, jaką się pan cieszy.
— Starosta miejscowy — mruknął krzywiąc usta Szabasznikow; słowa te były wypowiedziane o tyle półgłosem, iż Platonow mógł udać, że ich nie słyszy.
Obecność reportera od pierwszej chwili drażniła Borysa. Drażniła go nietylko to, że Płatonow nie należał do ich grona. Podobnie jak wielu studentów — i nietylko studentów lecz również oficerów, junkrów i gimnazistów — Borys przyzwyczaił się do tego, iż ludzie „cywilni“, którzy znajdą się wypadkowo w towarzystwie hulającej studenterji, ujawniają pewną zależność i starają się zaskarbić sobie względy swych współbiesiadników; pochlebiają ich miłości własnej, śmieją się z ich dowcipów, podziwiają ich pewność siebie i z uczuciem tajnej zawiści wspominają o swych latach studenckich. Platonow zaś, nietylko że nie usiłował przypodobać się studentom lecz przeciwnie traktował ich ze spokojną i uprzejmą obojętnością.
Prócz tego irytował Szabasznikowa ten prosty ujmujący szacunek, jakim otaczali reportera wszyscy znajdujący się w tym domu, zaczynając od Szymona, kończąc zaś na tłustej i milczącej Kasi; irytowało go to i budziło w nim uczucie pewnego — rodzaju zazdrości. Szacunek ten uwidaczniał się na każdym kroku; gdy mówił słuchano go z uwagą; Tamara z namaszczeniem nalewała mu do kieliszka koniak, Mańka Biała starannie obierała gruszkę; gdy siedząca po przeciwległej stronie Zoja zwróciła się o papierosa do dwóch zagadanych ze sobą studentów, ci nie dosłyszeli jej prośby; reporter rzucił jej wówczas swą papierośnicę przez stół, a na twarzy dziewczyny odbił się wyraz żywego zadowolenia; żadna z obecnych nie żądała od niego, by kupił jej czekolady lub owoców, natomiast wszystkie okazywały mu żywą wdzięczność za drobne uprzejmości i poczęstunki, „Alfons“ rzekł do siebie ze złością Borys, nie wierząc zresztą zupełnie w tego rodzaju przypuszczenie; reporter był na to zbyt brzydkim i zbyt niedbale ubranym, zresztą zachowywał się z wielką powagą.
Płatonow udał, że nie dosłyszał impertynencji, wypowiedzianej przez studenta. Nerwowym ruchem zmiął serwetkę i odrzucił ją zlekka od siebie. I znów spojrzał uważnie w tę stronę, gdzie zajmował miejsce Borys.
— Tak to prawda, ja tu jestem swój człowiek — ciągnął spokojnie, zataczając kieliszkiem powolne kręgi po stole. Wyobraźcie sobie, panowie, że przez okrągłe cztery miesiące jadłem w tym domu obiady.
— Czy rzeczywiście? śmiał się zdumiony Jarczenko.
— Rzeczywiście. Tu wcale nieźle dają jeść. Dużo i smacznie, choć niezbyt tłusto.
— Dobrze, ale jakim sposobem.
— Przygotowałem wówczas córkę właścicielki tego gościnnego domu do gimnazjum. Wymówiłem sobie wtedy, aby część mego wynagrodzenia miesięcznego strącono mi na obiady.
— Co za dziwna fantazja! — mówił Jarczenko. — Więc to pan tak z amatorstwa? A może pan, przepraszam pana, ale nie chciałbym go urazić, może w tych czasach znaglała pana do tego ostateczna potrzeba?
— Bynajmniej. Anna Markowna kazała sobie płacić trzy razy drożej, niż w kuchni studenckiej. Ot, chciałem zapoznać się bliżej, chciałem że tak powiem, zawrzeć z tym światkiem ściślejsze stosunki.
— A a... zdaje się, że zaczynam pana rozumieć — zawołał z rozpromienioną twarzą Jarczenko. Nasz nowy przyjaciel, przepraszam za tę małą poufałość — widocznie gromadzi materjał życiowy.
Prawdopodobnie za kilka lat będziemy mieli szczęście czytać...
— Trrragedję z domu publicznego — dorzucił głośno, akcentując po aktorsku, Borys.
Reporter ponownie nie zwrócił uwagi na te słowa, lecz w dalszym ciągu rozmawiał z Jarczenką. Tamara tymczasem wstała z krzesła, okrążyła stół i pochylając się nad Szabasznikowem, szepnęła mu do ucha:
— Mój drogi i kochany, nie zaczepiaj pan lepiej tego pana. Jak Boga kocham, niech pan tego nie robi dla własnego dobra.
Borys spojrzał na nią wyniośle, poprawiając binokle na nosie.
— Coo? Czy to twój kochanek? Alfons?
— Przysięgam panu, na co pan chce, że on mi ani razu jeszcze z żadną z nas nie zostawał się sam na sam. Ale powtarzam jeszcze raz, niech go pan lepiej nie zaczepia.
— Tak, rozumie się! — zaoponował Szabasznikow, krzywiąc się pogardliwie. — Ten pan ma za sobą tak piękną obronę, jak cały dom publiczny. Zapewne też wszyscy zamieszkali na Jamie specjaliści od wyrzucania są najbliższymi jego przyjaciółmi.
— Nie panie — szepnęła łagodnie Tamara. — Chwyci pana za kark i wyrzuci przez okno, jak psiaka. Widziałam już raz taką podróż napowietrzną. Niechże pana Bóg strzeże. I wstyd — i dla zdrowia niebezpiecznie.
— Idź precz, gadzino! krzyknął nagle Szabasznikow zamierzając się na nią łokciem.
— Idę, kochaneńku, odrzekła łagodnie Tamara, odchodząc lekkim, powiewnym krokiem.
Obecni zwrócili się w stronę studenta.
— Nie awanturuj się, barbarzyńco! — zawołał Lichonin, grożąc mu palcem. — Niechże pan dalej mówi — prosił reportera — wszystko co pan opowiada, jest tak ciekawe.
— Nie gromadzę żadnych materjałów, mówił spokojnie i poważnie reporter. A materjał jest tu istotnie olbrzymi, wprost przytłacza swą potwornością... A potwornemi tu są nie owe głośnie frazesy o handlu żywem mięsem kobiecem, o białych niewolnicach, o prostytucji, która jest grożącym trądem wielkich miast, i tak dalej... Stare uprzykrzone motywy katarynkowe. O nie, straszliwemi są codzienne pospolite drobiazgi, powszednie obrachunki handlowe, cała ta tysiącletnia nauka praktyki miłosnej, cały ten prozaiczny szablon, mający za sobą tradycję wieków. W tych marnych głupstewkach roztapiają się zupełnie tego rodzaju uczucia, jak obraza, poniżenie i wstyd. I w rezultacie pozostaje sucha profesja, kontrakt, umowa; niemal toż samo, co uczciwy handelek, ani lepszy ani gorszy niż jakiś sklepik z towarami kolonjalnemi. Czy rozumiecie panowie, że największem okrucieństwem jest tutaj to właśnie, że niema żadnego okrucieństwa. Mieszczańska pospolitość — oto i wszystko. I jeszcze jedno: przedsmak pensjonatu, z jego życiem pełnem naiwności, ordynaryjności, sentymentalizmu i naśladownictwa.
— Tak, to prawda, — dodał Lichonin, reporter zaś, patrząc w zamyśleniu w kieliszek, ciągnął dalej:
— Zdarza się nam często czytać artykuły wstępne, w których przeróżne dusze troskliwe jęczą boleśnie. W przedsięwzięciu tem biorą również udział i kobiety lekarze, lecz rola ich jest dość: niestosowna: „Ach reglementacja, ach abolicjonizm! Ach handel żywym towarem! Prawo pańszczyźniane! Właścicielki domów publicznych, to chciwe hetery! To ohydne wyrodki ludzkości, wysysające krew prostytutek!“
Ale przecież krzyk nie może nikogo ani wzruszyć, ani przerazić. Istnieje wszak przysłowie: dużo krzyku, a czynu mało. Okrutniejszym od najokrutniejszych słów, postokroć okrutniejszym jest jakiś drobny szczegół prozaiczny, który nagle uderza cię, jakby łopatą po głowie. Zwróćcie panowie uwagę chociażby na tutejszego odźwiernego Szymona. Zdawałoby się, iż niepodobna już wyobrazić sobie większej otchłani nędzy: szwajcar od wyrzucania w domu publicznym, zwierzę, niemal napewno zabójca; obdziera prostytutki, robi im, że użyję miejscowego określenia „czarne oko“, co znaczy, że bije je. A czy wiecie, panowie co nas zbliżyło i zaprzyjaźniło? Rozmowy o wspaniałym ceremonjale, jaki towarzyszy nabożeństwom, odprawianym przez arcybiskupa, o regułach i przepisach pobożnego Andrzeja, biskupa Kreteńskiego, — o cudach świątobliwego Jana z Damaszku. Nadzwyczajnie pobożny! Ze łzami w oczach śpiewał mi nieraz: „Śpieszcie o bracia, po raz ostatni ucałować zmarłego“. Doprawdy panowie, tego rodzaju przeciwieństwa mogą kojarzyć się jedynie w duszy rosyjskiej.
— Rzeczywiście. Taki będzie się modlił i modlił, a później zarznie człowieka, umyje ręce i zapali lampkę przed obrazem — dodał Ramzes.
— Właśnie. Nie znam nic przykrzejszego nad połączenie szczerej pobożności z wrodzonym popędem do zbrodni. Czy wiecie panowie, ilekroć rozmawiam z Szymonem sam na sam — a rozmawiamy ze sobą długo, godzinami całemi — nieraz ogarnia mnie lęk przed nim. Wydaje mi się, że oto stoję o zmroku na ruchomej desce, zaglądam w głąb jakiejś cuchnącej studni, gdzie z trudem rozróżniam całe roje głębiących się na dnie gadów. A przecież jest on istotnie pobożnym i jestem przeświadczony, że kiedyś w przyszłości wstąpi do klasztoru, gdzie będzie żarliwie modlił się, umartwiał; licho wie, w jaki sposób zdoła on sharmonizować w swej duszy nie kłamaną ekstazę religijną, z bluźnierstwem, z jakąś wstrętną namiętnością, z sadyzmem, lub czemś innem w tym rodzaju.
— Nie oszczędza pan przedmiotu swych obserwacji — zauważył Jarczenko, wskazując oczyma na przysłuchujące się rozmowie dziewczyny.
— Wszystko jedno. Między nami panują teraz oziębłe stosunki.
— Dlaczego to? — spytał Pawłow, który słyszał koniec rozmowy.
— Ot, głupstwo, o którem nawet nie warto wspominać... — odpowiedział z wymijającym uśmiechem reporter. — Niech no pan przysunie swój kieliszek, panie Jarczenko.
W tej chwili żywa Niura, która nigdy nie umiała być dyskretną, poczęła pytlować:
— A to dlatego, że pan Sergjusz sprał go po pysku w obronie Niny. Przyszedł do niej pewien staruszek... i pozostał na całą noc... A Nina chodziła wtedy z czerwoną flagą... T ten staruszek przez cały czas strasznie ją męczył... Więc Nina rozpłakała się i ociekła...
Płatonow zmarszczył brwi i rzekł:
— Przestań, Niura, to nudne.
— „Odknaj“ — odezwała się surowo w żargonie domów publicznych Tamara.
Lecz rozpalonej Niury nie sposób było powstrzymać.
— A wtedy Nina powiada: ja — tak powiedziała — za nic na świecie z nim nie zostanę, choćbyście mnie na kawałki porznęli... oślinił mnie całą powiada. Wtedy staruszek, rozumie się, poskarżył się szwajcarowi, a szwajcar, rozumie się, wziął się do bicia Niny. A pan Sergjusz pisał mi wtedy list do domu i kiedy usłyszał, że Nina krzyczy...
— Zatkaj jej usta, Zojo! — powiedział Płatonow.
— Wtedy pan Sergjusz wyskoczył... i łap... — potok słów Niury przerwał się nagle, na ustach jej spoczęła ręka Zoi.
Rozległ się ogólny śmiech, tylko Borys mruknął z pogardliwą miną:
— Oh, chevalier sans peur et sans réproche!
Był on już ostatecznie pijany, stał pod ścianą w wyzywającej pozycji z rękami w kieszeniach, a w ustach żuł nerwowo papierosa.
— Cóż to za Nina? — zapytał zdjęty ciekawością Ramzes — Czy niema jej tu?
— Nie, niema. Niska z zadartym nosem dziewczyna. Naiwna i bardzo gniewliwa.
Przy tych słowach wybuchnął nagle śmiechem.
— Wybaczcie mi panowie... ale uśmiechnąłem się do moich myśli, — opowiadał, śmiejąc się w dalszym ciągu. — Przypomina się w tej chwili ten staruszek, jak wystraszony uciekał przez korytarz, porwawszy ze sobą ubranie i buciki... Był to bardzo poważny starzec z wyglądu przypominający apostoła; wiem nawet gdzie urzęduje. Zresztą i panowie znacie go również. Najzabawniejszą jednak była chwila, kiedy nareszcie znalazł się na sali, gdzie już nie groziło mu niebezpieczeństwo. Wyobraźcie sobie, panowie taką sytuację: siedzi staruszek na krześle, wkłada spodnie, w żaden sposób nie może trafić we właściwą nogawkę i wrzeszczy na cały dom: „Szkarada! Jaskinia rozpusty! Ja tu z wami w ciągu dwudziestu czterech godzin zrobię porządek...“ To połączenie budzącej litości niemocy i groźnych krzyków było tak zabawne, że nawet posępny Szymon wybuchnął śmiechem... Ale wrócę — jeszcze na chwilę do Szymona... Otóż twierdzę, że życie tworzy tak cudaczne niespodzianki, iż staje — my wobec nich zdumieni, nie umiejąc zupełnie zorjentować się w splocie tych dziwactw. Można powiedzieć tysiące grzmiących frazesów o sutenerach, a przecież najbujniejsza fantazja ludzka nie wymyśli takiego naprzykład Szymona. Na dowód, jak życie jest różnorodne, weźmy jeszcze właścicielkę tego zakładu, Annę Markównę. Ta pijawka, hijena megiera i tak dalej... jest równocześnie najtroskliwszą matką jaką sobie można wyobrazić. Ma ona jedynaczkę — Bertę, która obecnie chodzi do piątej klasy gimnazjum. Gdybyście panowie widzieli jak dobrą i czułą matką jest ta kobieta, jak bardzo troska się o to, aby córka nie dowiedziała się wypadkiem o jej profesji. I wszystko czyni przez miłość dla swej ukochanej Bertuni. W obecności córki nie śmie rozmawiać, lęka się, aby przypadkiem nie użyć jakiegoś wyrazu ze swego słownika kuplerki i byłej prostytutki; patrzy jej w oczy z oddaniem zachowuje się wobec niej jak stara służąca, jak głupia, oddana w zupełności niańka, jak stary wierny parszywy pudel. Powinna ona już dawno pójść w stan odpoczynku, ponieważ ma już i pieniądze, i praca jej jest ciężka i pełna kłopotów, a przytem dokuczają jej lata. Ale ona wciąż się wstrzymuje: żeby choć jeszcze tysiąc zebrać dla swej Bertuni, jeszcze tysiąc i jeszcze jeden tysiąc. Bertunia ma konie, Bertunia ma nauczycielkę Angielkę, Bertunia co rok jeździ zagranicę i ma brylantów za czterdzieści tysięcy rubli, a licho wie skąd te klejnoty pochodzą? Jestem nie tylko głęboko przeświadczony, lecz wierzę mocno, że dla szczęścia Bertuni Anna Markówna odważy się na wszystko; i nawet niekoniecznie dla szczęścia, bo wyobraźcie sobie panowie, że oto np. na palcu Bertuni zrobiła się zadzierka, otóż dlatego tylko, aby ta zadzierka przeszła, Anna Markówna bez zmrużenia powiek sprzeda właścicielom nasze niewinne siostry i córki, a nas wszystkich i synów naszych zarazi syfilisem. Powiecie panowie, potwór? odpowiem wam, że kieruje nią tylko bezmyślna, ślepa i egoistyczna miłość, ta właśnie wielka miłość, za którą my wszyscy nazywamy nasze matki świętemi kobietami.
— Ostrożnie na zakrętach — mruknął przez zęby Borys.
— Przepraszam: nie porównywałem ludzi, lecz uogólniałem jedynie pierwiastek uczuciowy. Dla przykładu mógłbym również powołać się na pełną poświęceń miłość, jaką każda samica otacza swe małe. Uważam jednak, że wybrałem nudny temat, dajmy temu pokój.
— Nie, niechaj pan skończy — zaoponował Lichonin. — Mam wrażenie, że chciał pan wypowiedzieć jakąś myśl.
— Bardzo prostą nawet. Przed chwilą profesor zapytywał mnie, czy nie podjąłem mych obserwacji dla celów autorskich. Otóż mogę na to odpowiedzieć, że umiem patrzeć, lecz nie umiem obserwować. Oto wskazałem panom jako przykład Szymona i kuplerkę. Nie wiem dlaczego, lecz czuję, że w duszach tych ludzi ukrywa się jakaś potworna rzeczywistość życia, lecz nie umiem ani powiedzieć — o tem, ani odtworzyć jej — nie mam talentu. Tu potrzeba istotnie wielkiej umiejętności, aby ukazać we waściwym świetle jakiś drobny, szkicowy szczegół; otrzymamy w wyniku obraz tak dalece wstrząsający prawdą, że przerażony czytelnik otworzy oczy szeroko. Ludzie dopatrują się rzeczy okrutnych w słowach, w okrzykach, w gestykulacji. O! naprzykład mnie samemu zdarza się często czytać opisy pogromów, zajść w więzieniu lub uśmierzania zaburzeń. Rozumie się, że opisani są tu przedewszystkiem policjanci, ci służebnicy samowoli, ci oprawcy współcześni, brodzący po kolana we krwi, ci... jak to się jeszcze w tych wypadkach pisze. Oczywiście, przy czytaniu tych opisów doznajemy uczucia oburzenia, smutku i ohydy; wszystko to jednak odczuwamy rozumem, nie sercem. A oto idę ulicą i widzę tłum ludzi, zgromadzonych naokół pięcioletniej dziewczynki; okazuje się, że dzieciak zabłąkał się i zgubił matkę, a może zresztą matka porzuciła je umyślnie. Przed dziewczynką klęczy stójkowy i wypytuje ją troskliwie, jak jej na imię, skąd rodem, jak się nazywają ojciec i matka. Pot sączy się z czoła, czapka zsunęła mu się na tył głowy, wielka twarz wąsata ma wyraz łagodny i bezradny, a głos brzmi słodko i ujmująco. Dziewczynka jest wzburzona, zachrypła od płaczu i boczy się od ludzi — wówczas policjant wysuwa przed nią dwa palce i, gestykulując nimi, poczyna śpiewać piosenkę o kozie! „Zabo-o-dę rogami, pokopię nogami!“ I kiedym patrzył na ten wdzięczny obrazek, przyszło mi na myśl, że oto za pół godziny ten sam policjant będzie kopał w twarz i w piersi człowieka, którego nigdy jeszcze dotąd nie widział i o którym nie wie zupełnie, jaki popełnił występek; i wówczas ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. Cierpiałem nie rozumem lecz sercem. Sami panowie wiecie, jak piekielnym splotem jest życie! Napijmy się jeszcze koniaku. Lichonin.
— Możebyśmy sobie mówili ty? — zaproponował nagle zapytany.
— I owszem, tylko bez pocałunków, więc zgoda? Twoje zdrowie, mój kochany... Albo jeszcze jeden przykład. Zdarzyło mi się czytać utwór pewnego klasyka francuskiego w którym opowiada myśli i uczucia człowieka, skazanego na śmierć. Opis był piękny, mocny i barwny, a przecież, kiedy go czytałem nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, ani wzruszenia, ani oburzenia — nic prócz nudy. Ale oto przed kilku dniami wpadła mi w ręce krótka notatka kronikarska, donosząca, że gdzieś we Francji wykonano egzekucję na osobie jakiegoś mordercy. Przy ostatecznej toalecie skazańca obecnym był prokurator, który, widząc, że morderca wkłada na gołe nogi kamasze, zwrócił mu uwagę: czemuż nie wkładasz skarpetek? Skazaniec popatrzył na prokuratora, a potem rzekł: „Czyż warto?“ I czy wiecie panowie, ta krótka repliką oddziałała na mnie w ten sposób, jakby mnie kto kamieniem w głowę ugodził! Zrozumiałem odrazu całą potworność i bezsensowność kary śmierci... Albo jeszcze jeden podobny wypadek. Pewnego razu zmarł mój przyjaciel, kapitan piechoty, pijak i włóczęga, lecz najlepszy w świecie człowiek. Nazywaliśmy go ogólnie elektrycznym kapitanem. Wypadło mi ubierać go do trumny. Wziąłem jego mundur i począłem przystrajać szlifami. Robi się to w ten sposób, że w dziurkę od guzika nawleka się go przez ubranie, poczem zawiązuje po przeciwległej stronie pętelkę. Zrobiłem to wszystko, lecz w żaden sposób nie mogłem się uporać z pętelką; albo wiązałem ją za mocno, albo znów wypadały mi zbyt krótkie końce. Męczę się w ten sposób i nagle przychodzi mi do głowy myśl zadziwiająco prosta, że o wiele łatwiej i prędzej dokonam tego, gdy zrobię węzełek, którego przecież i tak nikt nie będzie rozwiązywał. I wtedy cała moja istota zrozumiała odrazu grozę śmierci. Dotąd, jakkolwiek widziałem wciąż przed sobą szklane oczy kapitana, jakkolwiek dotykałem jego zimnej czaszki, nie uprzytomniałem sobie śmierci; dopiero kiedym pomyślał o węzełku, groza przeniknęła mnie nawskroś, a duszę moją, jakby przygięła ku ziemi prosta lecz smutna świadomość, że wszystkie nasze słowa, czyny, wrażenia skazane są na nieuniknioną i bezpowrotną zagładę, że cały ten świat widzialny zginąć musi... Mógłbym przytoczyć całe setki tego rodzaju drobnych lecz wstrząsających szczegółów... Weźmy naprzykład wrażenia ludzi na wojnie... Otóż, wracając do przedmiotu, chcę myśl moją sprowadzić do jednego mianownika. My wszyscy przechodzimy obok tych charakterystycznych szczegółów obojętnie, niby ślepcy, nie spostrzegając zupełnie, że leżą one u naszych nóg. A tymczasem przyjdzie artysta, rzuci na nie okiem i podniesie z ziemi. I nagle tak umiejętnie obróci na słońcu drobną okruszynę życia, że my wszyscy poczynamy wołać w zdumieniu: „Wielki Boże! Przecież ja to wszystko widziałem na własne oczy, tylko nie przyszło mi do głowy zwrócić uwagę“. Nie wiem dlaczego nasi artyści słowa — najsumienniejsi i najszczersi artyści w świecie — do tej pory unikali starannie prostytucji i domu publicznego. Doprawdy, trudno mi odpowiedzieć, dlaczego tak czynili. Może niejednego z nich powstrzymał brak odwagi i obrzydzenie, obawa, aby nie ogłoszono go za pisarza pornograficznego, a może wreszcie lęk przed krytyką kumoszkową, która pracę artystyczną pisarza zwiąże z jego życiem prywatnem i będzie usiłowała dobrać się do jego brudnej bielizny. Być może, iż brak czasu, chęci lub mocy poświęcenia zniechęca ludzi tych do przeniknięcia w głąb owego życia i przejrzenia mu się z bliska, bez głośnych frazesów i bez obłudnej litości, w całej jego potwornej prostocie i pospolitej rzeczywistości. O, jakże książka taka wstrząsałaby ogromem swej prawdy.
— Przecież piszą o tem — wtrącił, jakby od niechcenia, Ramzes.
— A tak piszą — odrzekł naśladując jego ton Płatonow. — Wszystko to jednak jest albo kłamstwem, albo też są to efekty teatralne dla młodszych dzieci, lub też symbolika, zrozumiała jedynie dla mędrców przyszłości. Samego życia jednak nie dotknął jeszcze nikt. Pewien wielki pisarz — człowiek o duszy krystalicznie czystej, posiadający nadzwyczajny talent twórczy, zbliżył się pewnego razu do tej kwestji i wszystko, co tylko może pochwycić oko z zewnątrz odzwierciadliło się w jego duszy, niby w jakiemś cudownem lustrze. Ale człowiek ten nie chciał kłamać i trwożyć ludzi. Spojrzał na szorstkie, jak u psa, włosy odźwiernego i pomyślał: „A przecież i on miał z pewnością matkę“. Spojrzał swym rozumnym wzrokiem w twarze prostytutek i zapamiętał je dobrze. Nie miał jednak odwagi pisać o tem, czego nie wiedział. Ten sam pisarz przyglądał się niejednokrotnie życiu chłopów. Rozumiał jednak, że zarówno język ludu, jak jego sposób myślenia i dusza są dlań niezrozumiałe i obce... Człowiek ten porzucił tematy ludowe, natomiast cały zapas swych zadziwiających obserwacji poświęcił mieszkańcom miast. Wspomniałem o tem umyślnie. Bo widzicie, panowie, u nas pisze się dużo o szpiegach, o adwokatach, dozorcach akcyzy, pedagogach, prowokatorach, policji, oficerach lubieżnych paniach, inżynierach, barytonach — i, jak Boga kocham, są to rzeczy subtelne, rozumne i pisane z talentem. Ale przecież wszyscy ci ludzie to — balast, a życie ich nie jest życiem, lecz jakiemś fantastycznem majaczeniem kultury wszechświatowej. Istnieją tylko dwie dziwne rzeczywistości — odwieczne, jak odwiecznym jest rodzaj ludzki, są niemi prostytutka i chłop. Ale przecież my nie wiemy o nich nic właściwie, prócz jakichś sztucznych, karmelkowych obrazów, jakie znajdujemy w literaturze. Powiedzcie mi, panowie, czy literatura nasza odzwierciedliła w sobie istotną grozę tej zmory, jaką jest prostytucja. Dała nam tylko jeden typ, Sonię Marmeladow[1]. Dała nam jeden jedyny tylko, lecz wstrząsający swą prawdą utwór rozgłośnej światowej sławy — dała tragedję, która budzi w nas dreszcz grozy, tak że aż włosy powstają z przerażenia na głowie.
— Co się tyczy Soni — zauważył z wielką pewnością Jarczenko, jest to typ abstrakcyjny. Schemat psychologiczny, że tak powiem...
Płatonow, który dotąd mówił spokojnie, zaprotestował gorączkowo:
— Stokroć razy już słyszałem ten pogląd, po stokroć razy, ale wszystko to nieprawda. Ta kobieta żyje — żyje pomimo swej ordynarnej i plugawej profesji, mimo pełnego wyzwisk języka, pomimo swego pijackiego i szpetnego wyglądu. W niej jednoczy się wszystko: i Bóg rosyjski, i temperament rosyjski, i rosyjska rozpacz po upadku, i niekulturalność i naiwność rosyjska, i cierpienie rosyjskie i wreszcie bezwstyd rosyjski. Przypatrzcie się tylko uważnie tym kobietom, z któremi spędzacie noce; przecież, wszystkie one bez wyjątku są jedenastoletniemi dziećmi. Los rzucił je na drogę prostytucji, od tej pory żyją jakiemś dziwnem, fantastycznem życiem, które się stało zabawką; umysł ich nie rozwija się, a doświadczenie nie wzbogaca, są one naiwne, łatwowierne, kapryśne i zupełnie jak dzieci, nie wiedzą co robią i co powiedzą po upływie pół godziny. Ten radosny i równocześnie śmieszny rys dzieciństwa spotykałem wśród najbardziej steranych i starych dziewek, zamęczonych i zmordowanych, jak klacze fornalskie. I nigdy nie zamiera w nich bezsilna litość, bezużyteczne współczucie względem cierpień ludzkich... Oto naprzykład...
Płatonow spojrzał naokół siebie, a potem machnął nagle ręką i rzekł zmęczonym głosem:
— A zresztą... pal licho! Nagadałem się za dziesięć lat... I wszystko to w gruncie rzeczy nie prowadzi do niczego.
— Dlaczegóż jednak, panie Sergjuszu, nie spróbuje pan tego opisać? — zagadnął Jarczenko. — Pan tak żywo interesuje się tą kwestją.
— Próbowałem — odrzekł ze smutnym uśmiechem Płatonow. — Nic jednak z tego nie wychodzi. Zacznę pisać i wnet obłąkam się w różnych, „że“, „który“, „był“. Epitety wychodzą banalne. Słowa zamierają na papierze. Pewnego razu bawił tu w przejeździć Tierechow... Ten rozgłośny autor właśnie... Zbliżyłem się do niego i począłem mu opowiadać wiele ciekawych szczegółów, których nie opowiadam panom, obawiając się ich znudzić. Prosiłem go, aby skorzystał z mych obserwacji. On wysłuchał mnie z wielką uwagą i odrzekł co następuje. „Niech się pan na mnie nie obraża, gdy panu powiem, że z pośród ludzi, których spotykam w życiu, niemal każdy bądź podsuwa mi tematy do romansów i powieści, bądź też udziela mi rad, o czem powinienem pisać. Materjały, których mi pan udzielił są wprost nieocenione pod każdym względem. Co ja jednak mogę zrobić z niemi. Do napisania tak olbrzymiej książki o jakiej pan myśli, nie wystarczają cudze słowa, choćby były one najściślejsze i najsumienniej podane; nie wystarczają tu również i obserwacje, dokonane z notesikiem i ołówkiem. Trzeba przedewszystkiem wżyć się w to życie samemu, nie mędrkując chytrze, bez żadnych z góry u planowanych myśli literackich. A wtedy powstanie książka istotnie straszliwa“.
Słowa te wytrąciły mnie z równowagi i równocześnie natchnęły nadzieją. Od tej pory począłem wierzyć, że jeżeli nie teraz, to prędzej czy później, choćby za pięćdziesiąt lat, przyjdzie gienjalny i właśnie rosyjski pisarz, który wchłonie w siebie cały ciężar i całą obmierzłość tego życia, a potem wrażenia swe odtworzy pod postacią prostych, subtelnych i palących obrazów. I wtedy dopiero powiemy: „Przecież wszystko to myśmy już dawno widzieli i wiedzieliśmy o tem, lecz nie przypuszczaliśmy zupełnie, aby to było tak straszne. W tego przyszłego artystę wierzę z całego serca.
— Amen! — odpowiedział poważnie Lichonin — wypijmy za jego zdrowie.
— O tak, jak Boga kocham — zabrała nagle głos Mała Mańka — żeby tak ktoś chciał napisać prawdę, w jaki sposób żyjemy tu, my k.... nieszczęśliwe...
Zastukano do drzwi, a po chwili do pokoju weszła Gienia, ubrana w jasną suknię pomarańczowego koloru.




  1. Jedna z postaci, działających w powieści Dostojewskiego. „Zbrodnia i kara“ (Prz. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.